Pięć lat temu światowy system finansowy stanął na krawędzi. Upadek nowojorskiego banku inwestycyjnego Lehman Brothers wywołał panikę na giełdzie, sprawił, że największe banki świata mogły runąć jak domki z kart i wciągnął świat głębiej w recesję. Lehman był jedną z instytucji „zbyt dużych, by upaść", finansowym graczem powiązanym tysiącami nici z mrowiem inwestorów oraz instytucji finansowych. Szok, który wywołało jego bankructwo, mógł dobić innych gigantów z Wall Street. Jamie Dimon, prezes banku JPMorgan Chase, snuł wówczas czarny scenariusz upadku kolejnych kostek domina. Ciężko w to dzisiaj uwierzyć, ale wśród typowanych przez niego bankrutów znalazł się m.in. Goldman Sachs. Nikt nic nie wiedział, wszyscy się zaplątali w gąszczu toksycznych derywatów, ekonomiści czekali na powtórkę wielkiego kryzysu. (Ich strach był jak najbardziej uzasadniony. W listopadzie 2009 r. szef Fedu Ben Bernanke przyznał na zamkniętym posiedzeniu komisji Kongresu badającej przyczyny kryzysu finansowego, że nawet 12 z 13 największych amerykańskich instytucji finansowych groził upadek tuż przed tym, jak uchwalono program pomocy dla banków TARP). Działania rządów, banków centralnych, spryt bankierów i krótka pamięć społeczeństw sprawiły jednak, że najgorsze mamy już za sobą. System finansowy nie upadł, gospodarki Zachodu powoli się podnoszą (choć „po drodze" dał się im we znaki kryzys w strefie euro i fiskalne zawirowania w USA), amerykańskie indeksy giełdowe eksplorują poziomy „nieoznaczone przez historię", a politycy oraz inwestorzy popadli w samozadowolenie. Mało kto zadaje sobie pytanie, czy finansowa katastrofa z września 2008 r. mogłaby się powtórzyć.
Beavis i Butthead we mgle
Mimo ogólnego samozadowolenia inwestorów wciąż można wśród ekonomistów i rynkowych guru spotkać czarnowidzów wskazujących coraz to nowe zagrożenia na horyzoncie. Zwracają oni uwagę na potencjalne ogniska nowych fal kryzysu, takie jak np. sytuacja w chińskim systemie finansowym, odpływ kapitału z azjatyckich rynków wschodzących, japoński dług publiczny, studencki dług w USA, słabość francuskiej gospodarki czy też bańka na rynku obligacji państw rozwiniętych (problemy te były w większości już dogłębnie analizowane na łamach „Parkietu", a przypominanie o ich istocie niestety wykracza poza ramy tego artykułu). Możliwych zagrożeń dla systemu finansowego jest więc wciąż wiele. Porównywanie ich jednak z amerykańskim kryzysem subprime i upadkiem Lehman Brothers jest sporym nadużyciem. Dlaczego? Bo we wrześniu 2008 r. decydenci oraz inwestorzy byli zupełnie nieprzygotowani na sytuację awaryjną tego rodzaju. Nie było wówczas de facto żadnych wypracowanych procedur działania, co znacznie pogłębiało chaos na rynkach.
O skali przygotowania decydentów najlepiej może świadczyć zdarzenie z marca 2008 r. Wówczas Neel Kashkari, wysokiej rangi urzędnik amerykańskiego Departamentu Skarbu i późniejszy twórca projektu programu TARP, zwrócił sekretarzowi skarbu Henry Paulsonowi uwagę na konieczność stworzenia programów ratunkowych dla banków. – Hank chciałbym pogadać o posunięciach ratunkowych dla banków – zagaił rozmowę Kashkari. – O czym ty mówisz? Spadaj stąd! – odrzekł poirytowany Paulson.
Kashkari mimo to zaczął mu tłumaczyć sprawę i użył argumentu, że jeśli takie mechanizmy ratunkowe nie powstaną teraz, to następny prezydent odniesie polityczne korzyści z powstrzymania kryzysu w sektorze finansowym. „Obama sprowadzi zakładników do kraju!" – użył porównania z tym, jak Ronald Reagan rozwiązał kryzys z amerykańskimi zakładnikami przetrzymywanymi w Iranie.
– Ha, ha! Obama sprowadzi zakładników do domu! Czyżby? Wypier... stąd – odparł sekretarz skarbu.