W dużym skrócie można powiedzieć, że byliśmy świadkami braku zdecydowania, niewielkiej zmienności i małej aktywności inwestorów. Dopiero pod koniec dnia giełdowego zaczęło się dziać nieco więcej, ale mówienie o jakimkolwiek przełomie byłoby nadużyciem. Od początku dnia widać było, że rynek może mieć poważny problem z obraniem kierunku. Zaczęliśmy sesję przy poziomie zamknięcia z środy i trwaliśmy tam przez dobrych kilka godzin. W zasadzie więc ten fragment handlu można pominąć. Dopiero w drugiej części dnia mieliśmy do czynienia z jakimiś ciekawszymi ruchami. Najpierw do ataku przystąpił popyt napędzany nadziejami na udane otwarcie notowań w Stanach Zjednoczonych. To faktycznie wypadło całkiem nieźle, dzięki czemu WIG20 zaczął zyskiwać nawet 0,7 proc. Wydawać by się mogło, że byki na dobre rozgościły się na GPW. Nic jednak bardziej mylnego. Wystarczyło, że Amerykanie wykonali zwrot, a indeksy na Wall Street zjechały pod kreskę (powodem tego ruchu były słabsze od oczekiwań odczyt indeksów PMI w USA), by zasiane zostało ziarno niepewności również na naszym rynku. Wypracowane w pocie czoła zwyżki szybko zostały oddane i WIG20 wrócił do miejsca, z którego zaczynał czwartkową sesję. Tam do końca dnia trwało już przeciąganie liny między popytem a podażą. Ostatecznie walkę wygrały byki. WIG20 zyskał w czwartek 0,1 proc. Tak jak było wspomniane na początku, po czwartkowej sesji trudno wyciągnąć jakiekolwiek daleko idące wnioski. Teraz liczy się tylko Jackson Hole. ¶