Niedługo później otrzymała od windykatora wezwanie do spłaty wobec operatora zadłużenia w wysokości około 1500 zł. Z groźbą nieprzyjemnych konsekwencji w razie, gdyby nie zrobiła tego w ciągu 14 dni. Znajoma zadzwoniła do operatora, żeby sprawę wyjaśnić. Jak się okazało, nie spłaciła telefonu. Nie mogła, bo przez dwa lata rachunki, które regularnie opłacała, nie obejmowały raty za aparat. Powinna była dostawać dwa rachunki, ale w praktyce przychodził jeden. Uprzejma pani na infolinii zaleciła, aby e-mailowo skontaktować się z biurem obsługi klienta (BOK), które miało zaproponować wyjście z tej sytuacji. Odpowiedź jednak długo nie przychodziła, więc przestraszona znajoma spłaciła dług u windykatora. BOK, który zapewniał, że odpowie w ciągu dwóch dni, po kilku tygodniach zaproponował, że wycofa wierzytelność od windykatora, a raty za telefon sprzed kilku lat doliczy do obecnego abonamentu. Znajoma się zgodziła, ale zastrzegła, że nie będzie tych rat płaciła, dopóki windykator nie zwróci jej pieniędzy. Po miesiącu zwrotu nie było, za to operator zablokował jej usługę za nieopłaconą ratę. Na infolinii nikt tej sprawy rozwiązać nie potrafił, znajoma musiała pofatygować się do salonu, gdzie uprzejmy doradca odblokował jej usługę. Od tego czasu ta sytuacja powtarza się co miesiąc. Znajoma chciałaby rozwiązać umowę z operatorem, ale nie może, ponieważ formalnie ma wobec niego zadłużenie. Iście kafkowska sytuacja.

Zwykle taką biurokratyczną kołomyję kojarzymy z instytucjami publicznymi, w polskich realiach najczęściej bodajże z urzędami skarbowymi. Tymczasem powyższa historia dotyczy prywatnej firmy. Po lekturze „Utopii regulaminów" Davida Graebera w ogóle mnie to nie dziwi. Autor przekonuje bowiem, że wbrew stereotypowi rynek nie jest przeciwieństwem biurokracji. Powojenne państwa dobrobytu, z rozbuchaną administracją, już nie istnieją, a mimo to czas, jaki poświęcamy na robotę papierkową – także w jej nowoczesnej odsłonie – wciąż się wydłuża. Prywatne korporacje rządzą się bowiem dokładnie tą samą logiką co urzędy. Stopień zbiurokratyzowania nie zależy bowiem od struktury własnościowej podmiotu, częściej od jego wielkości i tego, jak bardzo jego działanie ma się opierać na bezstronnych regułach, zamiast arbitralnych, uznaniowych decyzji zawodnych przecież ludzi.

Książka Graebera, antropologa z London School of Economics, nie mogłaby się ukazać w polskim przekładzie w lepszym momencie. Autor zwraca bowiem uwagę na jeszcze jeden, aktualny w Polsce paradoks: wszelkie próby ograniczenia biurokracji, deregulacji, uwolnienia sił rynku i prywatnej inicjatywy prowadzą do inflacji przepisów. O to, czy jest ona trwała, można się z Graeberem spierać, ale w krótkim terminie zjawisko to bez wątpienia występuje. W tym świetle łatwo zrozumieć, dlaczego dość liczne inicjatywy rządu, aby poprawić środowisko biznesowe w Polsce (np. konstytucja dla biznesu), jak dotąd nasilają tylko niepewność wśród przedsiębiorców. „Utopia regulaminów" wyjaśnia też, dlaczego zwolennicy wolnego rynku tak krytycznie podchodzą do wszelkich regulacji sektora finansowego, choćby ich celem było zwiększenie jego przejrzystości i w efekcie usunięcie jednej z przyczyn zawodności rynku.