Każdy, kto chociaż raz spróbował swoich sił na rynkach finansowych, będzie traktował tę opowieść, jak swoiste lustro. Jej główny bohater bowiem – Lawrence Livingston – wzorowany jest na autentycznej postaci, na Jessim Livermorze. Ten ostatni był znanym inwestorem na Wall Street na początku ubiegłego wieku. „Wspomnienia gracza giełdowego" to podróż przez jego parkietowe doświadczenia, od dorabiania przy zapisywaniu na tablicy kwotowań akcji, po spekulacje w tzw. bucket shopach, aż po wejście na prawdziwą giełdę w Nowym Jorku. To podróż przez jego wzloty i upadki. To wnikliwe studium psychiki i przeżywanych emocji. Te historie mają wprawdzie 100 lat, ale są nadal bardzo autentyczne. Zmieniły się technologia i dostęp do informacji, ale nie zmieniła się nasza psychika i behawioralne skrzywienia. Livingston tak samo jak każdy z nas przeżywał ból po stracie środków i euforię po pokonaniu rynku. Miał też fazy, gdy myślał, że to on ma rację, a nie rynek i że jest prawdziwym królem parkietu. Trochę czasu zajęło mu to, by przestać kłócić się z rynkiem, by nie zrzucać odpowiedzialności na kogoś innego poprzez proszenie o radę i by w końcu dostrzec siłę długoterminowych trendów i znaczenie gospodarczych fundamentów. Przy tym wszystkim potrafił znakomicie czytać notowania, co pozwalało mu „łapać" dogodne miejsca do zawarcia transakcji. „Wspomnienia..." pokazują bardzo dobrze, jak trudnym zajęciem jest inwestowanie na giełdzie, ile wymaga poświęceń i psychicznej odporności. Pokazują też ciemną stronę rynku – inside trading, manipulacje informacjami i nieuczciwe traktowanie tych, którym idzie zbyt dobrze. Dlatego pozwoliłem sobie napisać, że książka jest trafna aż do bólu. I dlatego pozwolę sobie napisać, że powinien ją przeczytać każdy, kto inwestuje.
A na koniec słów kilka o samej konstrukcji książki. Jest to o tyle istotny wątek, że jest ona wzbogacona komentarzami Jona Markmana, który tłumaczy kontekst wielu zdarzeń i przybliża sylwetki opisywanych bohaterów. Przyznam szczerze, że czytanie tych komentarzy tak mnie rozpraszało, że przestałem to robić i czytałem tylko tekst główny. Ponadto uważam, że zostały one źle rozplanowane – na stronach jest mnóstwo pustych miejsc, co najzwyczajniej kiepsko wygląda. Być może lepszym rozwiązaniem byłyby przypisy na dole albo osobny dodatek na końcu książki. Nie wiem. Poza tym, Wydawnictwo Linia zrobiło po raz kolejny kawał dobrej roboty. PZ