Z kart historii. Absurdalna afera Biofermu

Sława pomysłu niosła się drogą szeptaną. Ludzie brali sprawy w swoje ręce. Uruchamiano oszczędności. Likwidowano lokaty. Sprzedawano samochody. Inwestorami byli drobni przedsiębiorcy, policjanci, taksówkarze, profesura krakowskich wyższych uczelni, nawet Instytut Ochrony Środowiska PAN!

Publikacja: 16.04.2022 13:07

Z kart historii. Absurdalna afera Biofermu

Foto: AdobeStock

¶ Za motto tej opowieści niech posłuży osławiony cytat „Ludzie są tak głupi, że to działa";

¶ Afera Biofermu mogła zaistnieć jedynie dzięki ludzkiej chciwości i głupocie;

¶ Pamiętamy inne oszustwa z początków ery transformacji: FOZZ, Art-B, BKO Lecha Grobelnego;

¶ Aferę krakowskiego Biofermu otula już mgiełka zapomnienia – wszak wybuchła w 1993 r. Pamięć o niej trwa u oszukanych, w pokoleniu, które już wymiera.

Kiedyś wymyśliłem powiedzenie o Balcerowiczu, który przeprowadził Polskę na słoneczną stronę ulicy. Dzisiaj dodam: afera Biofermu dotknęła nie tylko tych, którzy zostali na czerwonym świetle. Jej ofiary wywodziły się zarówno spośród nieprzystosowanych do wymogów transformacji, jak i spośród ludzi sukcesu: przedsiębiorców, profesorów wyższych uczelni, artystów... Pokusa pozyskania bogactwa bez wysiłku i nakładów finansowych oszołomiła tysiące bez względu na wykształcenie, pozycję zawodową lub społeczną, przekonania polityczne lub majątek. Po upadku oszukańczej sieci wielu poszkodowanych wolało sprawę przemilczeć, gdyż łatwiej przyszło im pogodzić się ze stratami, nadziejami na kosmiczne zyski – niż przyznać się do głupoty, pazerności, oślepienia mirażem fortuny.

BAŃKI ABSURDU

Afery finansowe pojawiały się zapewne już od czasu, gdy Chińczycy wynaleźli pieniądze. O większości z nich rychło zapominano, spychały je w niepamięć nowe wydarzenia na rynkach. Niektóre zaś obrosły legendami. Najsłynniejszą z nich była niderlandzka Tulpengekte, gorączka tulipanowa ogarniająca Republikę Zjednoczonych Prowincji w latach 16341637. Owszem, ceny cebulek tulipanowych rosły, zawierano transakcję forward na dostawę tulipanów, których jeszcze nie posadzono, aż nadszedł kryzys TBV, czyli „wirusa pstrości tulipana". Przyszłość wypielęgnowała legendę o cebulce, za którą zapłacono równowartość ceny gospodarstwa lub domu nad kanałem w Amsterdamie – ale to nieprawda.

Prawdziwe były straty po Gorączce Mórz Południowych. W 1711 r. Brytyjczycy założyli spółkę do handlu z odległymi terytoriami, ale traktat z Utrechtu (1713 r.) kończący wojnę z Hiszpanią rozpędził koniunkturę. Handlowano więc niczym, jak w wielu innych bańkach. Tę upamiętnił Izaak Newton, genialny fizyk, lecz także uznany finansista, dyrektor Mennicy Królewskiej. Po zarobieniu całkiem sporej sumy wycofał się z tej absurdalnej inwestycji, lecz widząc wzrost cen akcji, powrócił do spekulacji – aż stracił niemal wszystko w krachu z 1720 r. Wtedy oświadczył, że łatwiej przewidzieć ruchy ciał niebieskich niż ruchy rynku, co powinno zostać uznane za Czwarte Prawo Newtona.

GORĄCZKA KEFIROWA

Chodziło o serek, nie kefir, ale utarła się nazwa gorączki kefirowej. Przepis na absurdalną aferę finansową był prosty: należało zainwestować w tzw. zestaw startowy, wyhodować na parapecie brzydko pachnącą maź o konsystencji zgniłego kefiru – a po kilku tygodniach samoczynnej hodowli tego paskudztwa zarobić 100 procent wkładu. Maź miała rzekomo służyć do produkcji wyrafinowanych szwajcarskich kosmetyków (w rzeczywistości gromadzono ją w beczkach w magazynie Igloopolu). Ulotka reklamowa przypominała znane już królowej Kleopatrze zalety kąpieli w mleku...

Takim interesem do zrobienia kusiła firma Bioferm Ltd. (ów zagraniczny skrót przydawał wiarygodności, mało kto wiedział wówczas, co oznacza) zrazu działająca w Krakowie, wszelako niebawem otwierająca filie w innych miastach. Podobno pomysł na biznes nie był oryginalny, testowano go już w kilku krajach Europy Zachodniej. Cena zestawu startowego wynosiła aż 8 milionów zł (wprawdzie przed denominacją, niemniej w ówczesnych realiach była to znaczna kwota). W skład zestawu startowego wchodziło 10 porcji suszu (ponoć szwajcarskiego) zwanego aktywatorem, 10 foliowych woreczków, 10 gumek recepturek, jedna bawełniana szmatka oraz instrukcja w stylu: odbierz od nas specjalne aktywatory, wsyp je do świeżego mleka i po tygodniu wykonałeś pierwszą część procesu produkcyjnego. Wysusz produkt i dostarcz go do naszej firmy.

UWAŻAJ NA KOTY!

Należało wsypać sproszkowany susz do 10 kubków, zalać je mlekiem – i czekać, strzegąc preparat przed kotami, o których bajerowano, że zwabia je kuszący aromat substancji, a przecież koty nie mogą się mylić! Po kilku dniach uwarzony twarożek wsypywano do woreczków, zawiązywano gumkami – i gotowe. Odciśnięty, pokruszony preparat przybierał postać śmierdzącej kaszki. Kolejne porcje mleka fermentowały pod wpływem pozostałych na dnie resztek. Za dostarczony produkt klient otrzymywał 16 milionów zł. Zamiast gotówki pobierano zestawy startowe. I obliczano w myślach przyszłe zyski.

Czasy sprzyjały aferzystom. Grobelny zakładał Bezpieczną Kasę Oszczędności, jego śladem szli Galicyjski Trust Kapitałowo-Inwestycyjny, Skyline, SKOK Wołomin, Pierwszy Komercyjny Bank w Lublinie niejakiego Bogatina, Prywatna Agencja Lokacyjna senatora Rzeźniczaka. Szefem Biofermu był Tomasz Wróblewski, drobny przedsiębiorca z Krakowa. Nie ustalono, kto za nim stał ani co się z nim stało.

Sława pomysłu niosła się drogą szeptaną. Ludzie brali sprawy w swoje ręce. Uruchamiano oszczędności. Likwidowano lokaty. Sprzedawano samochody. Inwestorami byli drobni przedsiębiorcy, policjanci, taksówkarze, profesura krakowskich wyższych uczelni – nawet Instytut Ochrony Środowiska Polskiej Akademii Nauk w Zabrzu! Po czterech miesiącach Bioferm rozwinął działalność na ogromną skalę, firma stworzyła osiem oddziałów. „Producentów" nie liczono. W październiku 1993 r. w krakowskiej Hali Wisły honorowano najlepszych akwizytorów. Rozdano nagrody: poloneza, dwa fiaty 126p, dżinsy. Snuto śmiałe plany rozwoju biznesu...

SANEPID W AKCJI

Nikt aferzystów nie ścigał: policja, prokuratura, służby skarbowe milczały. Lecz wiadomość o cuchnącym suszu dociera do sanepidu. Stacja żąda dokumentacji produkcji (nie ma!) i stwierdza, że ekstrakt nie spełnia norm PZH. Wojewódzki inspektor sanitarno-epidemiologiczny w Krakowie wydał decyzję o zamknięciu działalności Biofermu z dniem 27 października 1993 r. To rutynowa decyzja, lecz producenci widzą w niej inspirację sił nieczystych, widome oznaki działalności antypolskiej! Wszak „skrzywdzeni przez sanepid" nieszczęśnicy tracą dorobek życia. Lecz decyzja jest na rękę aferzystom. Tomasz Wróblewski zamyka działalność, znika po wsze czasy. Wcześniej sprzedaje firmę posiadaczowi kradzionego paszportu niemieckiego, ten przelewa środki na zagraniczne konta, dalszy ich los nie jest znany. Prasa wini za to komunistów, bo „wytworzyli na masową skalę magiczną świadomość ekonomiczną".

Bioferm zapadł się pod ziemię w przededniu otwarcia zapisów na akcje Banku Śląskiego. Szef krakowskiego domu maklerskiego Arabski & Gawor chwalił technikę zapisów na bank i wspominał, jak zawieszał na kilka godzin zapisy na akcje Vistuli, Sokołowa, gdy bandy rzezimieszków rozpędzały kolejki po akcje. Kolejki po zestawy startowe Biofermu nie były krótsze, nikt ich nie rozpędzał. Za to miejsce w kolejce można było drogo sprzedać.

Policja twierdzi, że obserwowała Bioferm, lecz nie wkraczała, bo nie było zawiadomienia o oszustwie! Pojawiają się szacunki liczby ofiar i ich strat. Oszukanych jest (na oko, nikt nie liczył) 37 tysięcy, szacunek strat to, na oko, 500 miliardów zł. Są producenci deklarujący straty po kilkaset milionów (sprzed denominacji w skali 10 000:1). Zanim prokuratura zajęła się sprawą, dokumenty przepadły, zresztą nigdy nie były prowadzone należycie. Wróblewski miał wywieźć z kraju 8 milionów USD (na oko). Uznano, że bez niego nie da się niczego wyjaśnić. Przesłuchiwano tysiące pokrzywdzonych (bez sensu, podobnie jak później w Amber Gold). Zamówiono ekspertyzę aktywatorów (!). Zapomniano w porę wystawić list gończy za Wróblewskim. Objęło go przedawnienie.

POSIANO TEORIE SPISKOWE

Mnożyły się osobliwe informacje. Pokrzywdzeni jakoby wynajęli „windykatorów", ci porwali Wróblewskiego dla okupu. Miał odbić go dzielny „detektyw" Rutkowski i odwieźć do Paryża. Mnożono opowieści o założeniu przez Wróblewskiego identycznej piramidy w Chile, o jego tajemnych wizytach w Polsce – wszystko nieprawda. Najwięcej zamieszania narobił Kazimierz Świtoń, inwestor i wyróżniający się akwizytor. Obiecywał pokrzywdzonym ulgę podatkową, widział w sanepidzie narzędzie antypolskiego spisku i wytoczył mu proces, który przegrał. Ogłosił głodówkę, miał ją prowadzić 40 dni, może i nocy. Niczego nie wskórał.

Zasmuca krajobraz po aferze. Sprawy nie wyjaśniono, bo też specjalnie nie próbowano. Pieniędzy nie odzyskano. Z czasem afera poszła w zapomnienie. Ale posiano teorie spiskowe. Odżyły, w różnych postaciach, za sprawą naciągaczy z Amber Gold lub GetBacku. Ponoć Polak mądry jest po szkodzie, lecz doświadczenie tego nie potwierdza...

Parkiet PLUS
100 lat nie kończy historii złotego, ale zbliża się czas euro
Parkiet PLUS
Wynikowi prymusi sezonu raportów
Parkiet PLUS
Dobrze, że S&P 500 (trochę) się skorygował po euforycznym I kwartale
Parkiet PLUS
Szukajmy spółek, ale też i inwestorów
Materiał Promocyjny
Wsparcie dla beneficjentów dotacji unijnych, w tym środków z KPO
Parkiet PLUS
Złoty – waluta, która przetrwała największe kataklizmy
Parkiet PLUS
Dlaczego Tesla wyraźnie odstaje od reszty wspaniałej siódemki?