Leszek Balcerowicz oczekiwał, że prywatyzacja dotrzyma kroku dynamicznie zapoczątkowanej transformacji polskiej gospodarki. Wiedział, że szybkość przemian zwiększa szanse na ich powodzenie. Rynek kapitałowy nie mógł ruszyć bez prywatyzacji, ale odpowiedzialny za te obszary Krzysztof A. Lis odrzucał drogę na skróty. Zamierzał prywatyzować w pełni profesjonalnie, a kiedy owej pełni brakowało – przynajmniej rozważnie, krok po kroku, unikając terapii szokowej. Uznano, że działa zbyt wolno, więc zepchnięto go na boczny tor. Lecz jego zasług nie da się przecenić.
Legendarna ekipa Balcerowicza zajmowała się naprawianiem gospodarki, przeprowadzaniem Polski na słoneczną stronę ulicy. Lis niczego nie naprawiał, przyszło mu tworzyć nowe, wcześniej niewyobrażalne. Miał dar wyłuskiwania talentów, skupiania ich wokół siebie, zarażania entuzjazmem. Współpracownikom powiadał żartem, że wie o prywatyzacji 10 procent tego, co chciałby wiedzieć, oraz że oni zdołali ogarnąć raptem 10 procent jego wiedzy, więc muszą się szybko uczyć. Zdołał sformować zastęp ludzi obdarzonych, jak on, wyobraźnią i odwagą, zjednać ich do udziału w niepowtarzalnym przedsięwzięciu. Stworzyli infrastrukturę prawną i organizacyjną rynku kapitałowego organizowanego wokół Giełdy Papierów Wartościowych – i wtedy przystąpili do prywatyzowania.
Najpierw była „pierwsza piątka": Exbud, Kable, Krosno, Próchnik, Tonsil. Garstka spółek wybranych z ośmiu tysięcy przedsiębiorstw państwowych. Zastanawiano się jeszcze nad szóstą kandydaturą, Swarzędzem, ale odłożono ją na później, bo spółka miała kłopoty z płynnością. Im więcej czasu mija od startu transformacji, tej prawdziwie dobrej zmiany w Polsce, tym bezczelniej szerzy się legendy o sprzedawanych za bezcen klejnotach narodowej gospodarki, złodziejskiej prywatyzacji, zmarnotrawieniu wypracowanego w trudzie i znoju dorobku pokoleń. Otóż dorobek został zrujnowany już w latach 80., kraj znalazł się na skraju katastrofy, w innej sytuacji ekipa rządząca w PRL nie oddałaby władzy. Spółki zdatne do prywatyzacji można było policzyć na palcach jednej ręki. Zresztą i tak dwie z nich niebawem wpadły w kłopoty. Nie powinniśmy pozwolić na fałszowanie historii.
Katastrofa polskiej gospodarki, zapoczątkowanie transformacji, podjęcie reformy ustroju – sprowokowały wysyp teoryjek o możliwości szybkiej powszechnej prywatyzacji, czy pracowniczej, czy obywatelskiej, poprzez rozdanie tytułów własności i ułatwienie obracania nimi. „Pomysł bezpłatnego rozdawania akcji obywatelom szerzył się wtedy w byłych krajach komunistycznych jak wirus grupy" – wspomina Jacek Kwaśniewski, przyjaciel i, w tamtym czasie, bliski współpracownik Lisa. Za rogiem czekało Polskę to, co wkrótce stało się z własnością i rynkiem kapitałowym w Czechosłowacji i Rosji.
Kordon sanitarny
Ale na rogu stanął Lis i nie przepuścił zarazy powszechnego rozdawnictwa. Chciał prywatyzacji w oparciu o kapitał i wiarygodne wyceny. Jako pełnomocnik rządu do spraw przekształceń własnościowych stworzył strukturę nowego ministerstwa, obsadził ją dobranym zespołem, ale resortu nie objął. Wykluczył go Balcerowicz, rozczarowany skierowaniem prywatyzacji na tory fachowości. Lisowi przypisano opinię hamulcowego reform, zwolennika rozwiązań zachodnich, wręcz marudnego pedanta. Oraz impertynenta, który ponoć zraża sobie posłów. Ministrem został Waldemar Kuczyński, zausznik premiera Tadeusza Mazowieckiego, merytorycznie nieprzygotowany, ale świadomy tego. Krzysztof Lis współpracował z nim lojalnie jako sekretarz stanu. Aż doszło do zmiany rządu, ministrem został Janusz Lewandowski, współtwórca głośnej koncepcji powszechnej prywatyzacji, i Lis został z ministerstwa wyrzucony.