Dwa lata temu w Szwajcarii odbyło się głośne referendum w sprawie wprowadzenia tzw. dochodu gwarantowanego. Propozycja, która uczyniłaby z tej alpejskiej konfederacji poletko doświadczalne w dziedzinie polityki społecznej, została odrzucona przez zdecydowaną większość głosujących. Zaplanowane na 10 czerwca referendum w sprawie wprowadzenia państwowego pieniądza (ang. sovereign money) nie budzi takich emocji, choć jego wynik nie jest przesądzony. Badania opinii publicznej pokazują, że więcej jest przeciwników tej inicjatywy niż jej zwolenników, ale nie jest to przewaga przytłaczająca. W ostatnim sondażu wyniosła 14 pkt proc., tymczasem odsetek respondentów niezdecydowanych sięgał 16 proc. Nie można więc wykluczyć, że wkrótce w Szwajcarii rozpocznie się rewolucja, przy której eksperyment z bezwarunkowym dochodem byłby niewinną zabawą.
Kto ma kontrolować podaż pieniądza?
Pomysłodawcy referendum, Inicjatywa na rzecz Państwowego Pieniądza (Sovereign Money Initiative lub po niemiecku Vollgeld Initiative), postulują zakazanie bankom komercyjnym kreowania pieniądza i powierzenie tej roli na wyłączność bankowi centralnemu. Jak tłumaczą, we współczesnych gospodarkach banki centralne – wbrew przekonaniu laików – odpowiadają za zaledwie 5–15 proc. podaży pieniądza. Tworzą tylko tzw. pieniądz wielkiej mocy, na który składa się gotówka oraz płynne rezerwy banków komercyjnych w banku centralnym. Resztę podaży pieniądza stanowi pieniądz depozytowy, tworzony przez banki komercyjne przy okazji udzielania kredytów. Banki, wbrew podręcznikowej definicji, nie są pośrednikami między oszczędzającymi a inwestorami, którzy przekazują tym drugim pieniądze zdeponowane przez tych pierwszych. To depozyty są pochodną tworzonych praktycznie ex nihilo kredytów. Według pomysłodawców referendum pieniądz depozytowy nie jest więc – ściśle rzecz biorąc – żadnym pieniądzem.
W systemie, który proponują, nie istniałby pieniądz depozytowy. Jedynym pieniądzem byłby pieniądz wielkiej mocy, którego podaż byłaby pod całkowitą kontrolą Szwajcarskiego Banku Narodowego (SNB) – czyli pieniądz państwowy. Banki komercyjne stałyby się rzeczywiście tylko pośrednikami. Mogłyby nadal udzielać kredytów, ale tylko z depozytów terminowych – bo pieniądze z rachunków bieżących byłyby w całości deponowane w SNB – z własnych zysków lub pieniędzy, które pożyczyłyby skądinąd, np. od banku centralnego. Poza tym zajmowałyby się obsługą płatności i zarządzaniem majątkiem, zgodnie z koncepcją wąskiej bankowości (narrow banking).
Jako podstawowy argument na rzecz takiej przebudowy systemu finansowego jej rzecznicy wskazują całkowite bezpieczeństwo depozytów, nawet w razie bankructwa banku. W efekcie klienci banków nie mieliby powodów, aby tracić do nich zaufanie, a więc runy (masowe podejmowanie środków) odeszłyby w niepamięć. Upadłości w sektorze finansowym byłoby mniej, ale też byłyby dopuszczalne. Inaczej niż w trakcie ostatniego kryzysu finansowego, rządy i banki centralne nie musiałyby ratować niewypłacalnych instytucji finansowych. Problem „too big to fail" zostałby raz na zawsze rozwiązany. Banki straciłyby uprzywilejowaną pozycję oraz gigantyczne subsydium, jakim jest możliwość niemal bezkosztowego kreowania przynoszącego odsetki pieniądza.
Korzyści z tytułu wprowadzenia państwowego pieniądza, jak twierdzą jego propagatorzy, byłoby więcej. Zasypane zostałoby istotne w ich ocenie źródło niestabilności współczesnego sektora finansowego, którym jest tworzenie długu, ilekroć tworzony jest pieniądz. Ponieważ ten proces jest procykliczny (nasila się w okresie dobrej koniunktury, tym mocniej ją podgrzewając, i słabnie w okresie dekoniunktury, dodatkowo schładzając gospodarkę), jego eliminacja oznaczałaby spłaszczenie cyklu koniunkturalnego.