– Mamy początek jednego z największych skandali korporacyjnych w historii Niemiec. Myślę, że Wirecard jest niemieckim Enronem – stwierdził w rozmowie z CNBC Maximilian Weis, prawnik z firmy TILP Litigation, która już w maju wniosła w imieniu inwestorów pozew przeciwko spółce Wirecard. Porównania z Enronem padają często. Enron był jedną z wiodących korporacji na amerykańskim rynku energetycznym. W 2001 r. upadł po wybuchu wielkiego skandalu z fałszowaniem dokumentacji finansowej. Wirecard był jednym wiodących globalnych dostawców technologii płatności elektronicznych. Wchodził w skład indeksu DAX (30 najważniejszych firm z niemieckiej giełdy), a niedawno ogłosił bankructwo, gdy jego audytor – EY – poinformował, że nie może znaleźć w jego bilansie 1,9 mld euro. Później pojawiło się podejrzenie, że te 1,9 mld euro mogło nigdy nie istnieć. A to przecież suma niewiele mniejsza od przychodu, który ponoć ta spółka wypracowała w 2018 r. (2,02 mld euro).
Odkrycie tej dziury w bilansie zostało ogłoszone 18 czerwca. Dzień później Markus Braun, długoletni prezes Wirecard, ustąpił ze stanowiska. Kilka dni później został aresztowany, po czym wypuszczony za kaucją 5 mln euro. Były dyrektor finansowy spółki Jan Marsalek najprawdopodobniej uciekł do Chin. Po wybuchu skandalu pod ostrzałem znalazł się niemiecki nadzór finansowy BaFin. Valdis Dombrovskis, wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej, zapowiedział już, że działalności niemieckiego regulatora przyjrzy się Europejski Urząd Nadzoru Giełd i Papierów Wartościowych (ESMA). I słusznie. Bo niemiecki nadzór zachowywał się w sprawie Wirecard co najmniej dziwacznie.
Zlekceważone ostrzeżenia
Sygnały o tym, że wokół Wirecard dzieje się coś podejrzanego, napływały już od kilku lat. W 2015 r. na blogu FT Alphaville (firmowanym przez „Financial Times") pojawiła się seria wpisów krytykujących praktyki księgowe tej spółki. W 2017 r. niemiecki „Manager Magazin" opublikował artykuł mówiący o tym, że Wirecard wprowadzał inwestorów w błąd swoimi raportami finansowymi. A mimo to akcje tej spółki szły solidnie w górę. O ile na początku 2017 r. papiery te można było kupić za nieco ponad 40 euro, o tyle we wrześniu 2018 r. kurs sięgnął 195 euro. 30 stycznia 2019 r. „Financial Times" doniósł, że jeden z dyrektorów Wirecard jest podejrzewany o fałszowanie danych finansowych i pranie brudnych pieniędzy. W ciągu tygodnia kurs akcji spółki spadł ze 167 do 108 euro. Biuro Wirecard w Singapurze zostało przeszukane przez tamtejszą policję. Co robił wtedy BaFin? Rozpoczął śledztwo przeciwko dziennikarzowi „Financial Timesa", który ujawnił ten skandal. Zarzucił mu manipulowanie kursem akcji. Wydał też na dwa miesiące zakaz krótkiej sprzedaży akcji Wirecard, co wówczas uznano za działanie niemające precedensu na niemieckim rynku kapitałowym.
Oskarżenia o fałszowanie danych finansowych to coś bardzo poważnego i BaFin powinien dokładnie je sprawdzić. Nie wiadomo jednak, czy rzeczywiście to zrobił. Wirecard, próbując oczyścić się z tych zarzutów, wynajął firmę KPMG do przeprowadzenia niezależnego audytu. Publikację raportu KPMG odwlekano, a w marcu 2020 r. Wirecard ogłosił, że nie znaleziono żadnych nieprawidłowości. 28 kwietnia KPMG stwierdziła jednak, że nie dostała dokumentacji wystarczającej do zbadania zarzutów. Tego dnia akcje Wirecard spadły o 26 proc. BaFin wciąż milczał, a 5 czerwca siedzibę spółki przeszukała policja. W międzyczasie pojawiły się oskarżenia, że Wirecard wynajmował hakerów, by atakowali komputery osób „godzących w jego dobre imię". Dopiero po wybuchu skandalu z zaginionymi 1,9 mld euro Felix Hufeld, przewodniczący BaFin, przyznał, że sprawa ta była dla jego instytucji wielką katastrofą.
– Skandal wokół Wirecard nie pojawił się jak grom z jasnego nieba. Jest dla mnie tajemnicą, czemu minister finansów i BaFin nie rzucili światła na tę sprawę wcześniej – przyznaje Florian Toncar, parlamentarzysta niemieckiej liberalnej partii FDP.