Początek sesji był neutralny. Z jednej strony mieliśmy przestraszonych graczy wspomnianą słabą końcówką, a z drugiej wspartych nadzieją niezłych notowań w USA. Efekt był taki, że zaczęliśmy w okolicy wtorkowego zamknięcia. Szybko do głosu doszła podaż, która sprowadziła ceny prawie 30 pkt. pod poziom otwarcia. Nie była to szybka ani dynamiczna wyprzedaż. Taki przebieg spadku skusił co niektórych do ponowienia prób podniesienia rynku.
Ceny powróciły w okolice otwarcia, a nawet nieco je przekroczyły. Znaczyło to to samo, co wyjście na plusy. Niestety, tym razem popyt nie był już w stanie mocniej podnieść cen. Nie udało się nawet zbliżyć do poziomu wtorkowego szczytu. Dopiero wtedy przyszło prawdziwe rozczarowanie. Ceny zaczęły ponownie spadać tuż po wybiciu południa i już nie podniosły się do końca dnia. Sesja zakończyła się spadkiem o 1,4 proc.
Czy coś ten fakt zmienia? Niewiele. Pogłębienie korekty może straszyć graczy operujących w krótkim terminie, ale z pewnością nie jest niczym przerażającym dla średnioterminowców. Spadek, owszem, ma miejsce, owszem ceny oddalają się od szczytu zwyżki, ale przecież skala tej przeceny nie jest porażająca. Prawdę mówiąc spokojnie może być jeszcze głębsza. Na razie nie ma się czym przejmować.
Jak już wspominałem wczoraj, obecnie za pierwszy istotny poziom wsparcia można uznać okolice luki na 1860 pkt. Jeśli ktoś się kieruje takim poziomem, jest obecnie w komfortowej sytuacji. Inni mogą powiedzieć, że to odległy stop. Grając średnioterminowo na inny nie można sobie pozwolić. Zresztą kto powiedział, że na rynku terminowym gra się "na maksa"? To rynek określa, na co możemy sobie pozwolić. Jeśli ktoś się para grą w średnim terminie, to nawet dla pozycji o wielkości jednego kontraktu potrzebuje sporego kapitału.
Z drugiej strony lewar na rynku terminowym to tylko możliwość, a nie przymus. Możliwość, na jaką sobie mogą pozwolić inwestorzy z doświadczeniem. Dla początkujących do syreni śpiew prowadzący do zguby.