To m.in. zasługa ograniczenia produkcji w Kanadzie (pożary lasów o 40 proc. zmniejszają wydobycie z piasków bitumicznych) czy problemy z dostępnością surowca z Libii i Nigerii. Należy jednak postawić pytanie o trwałość wzrostu. Nie dość, że zakłócenia wydobycia w większości przypadków mają charakter przejściowy, to nad rynkami znów zaczynają się kłębić czarne chmury. Spowalnia amerykańska gospodarka, nierównowaga w systemie finansowym Chin narasta, Europie grozi Brexit i kolejna przepychanka Grecji z wierzycielami w sprawie redukcji zadłużenia. To wszystko sprawia, że nazbyt optymistycznie podchodzi się do siły i trwałości popytu. Zresztą trudno dyskutować z tezą, że ropa nie odzwierciedla w ostatnich tygodniach szerszej koniunktury na rynkach towarów. Ostatnia fala wzrostu to w większym stopniu pochodna zmniejszenia podaży surowca niż przejaw wychodzenia światowej gospodarki z dołka. Potwierdzają to chociażby silne spadki kursów metali przemysłowych. Podtrzymanie obecnej tendencji, czyli wzrostu cen ropy przy słabości innych towarów, może doprowadzić do tego, że odbicie cen surowców energetycznych może zostać uznane za czynnik dławiący chimeryczny wzrost, a nie objaw siły koniunktury. Na razie oczywiście za wcześnie na takie wnioski. Nie zmienia to faktu, że drożejąca ropa nie winduje już indeksów, również ze względu na kosmiczne wyceny spółek paliwowych.