Niepewność co do zniszczeń, jakie może wywołać huragan Dean w Zatoce Meksykańskiej, oraz nadzieje na redukcję stóp procentowych w USA i związane z tym przyspieszenie tamtejszej gospodarki, wpłynęły wczoraj na lekki wzrost cen ropy naftowej. Za baryłkę surowca gatunku Brent płacono w Londynie około 69 dolarów. Nie zmieniło to jednak obrazu rynku. Od rekordu z 19 lipca ropa naftowa w kontraktach notowanych w Londynie staniała już o 11 proc. Powtarza się więc scenariusz z zeszłego roku. Wtedy też po rekordach w środku wakacji ceny ropy naftowej zaczęły w sierpniu gwałtownie lecieć w dół. Przez dwa miesiące surowiec staniał o jedną czwartą. Perspektywa aż tak głębokich spadków tym razem jest jednak wątpliwa. W USA sezon huraganów dopiero się rozpoczął i potrwa do listopada. Będzie zatem wiele okazji, żeby widmo zniszczeń instalacji naftowych na południowym wybrzeżu USA wpłynęło na rynek. Dodatkowo wcale nie widać większej podaży surowca. Przez sześć tygodni zapasy ropy w USA spadały i dopiero w ostatnim, jak podał wczoraj Departament Energii, wzrosły o 1,8 mln baryłek. Przynajmniej w pewnej części ostatni zjazd na rynku surowców (przez ostatnie tygodnie taniała nie tylko ropa) został wywołany koniecznością likwidacji długich pozycji przez spekulacyjne fundusze inwestycyjne, które ucierpiały w wyniku zawirowań na rynkach kredytowych. Nie muszą być zmuszone do dalszej wyprzedaży, jeśli prowadzone interwencje banków centralnych wystarczą do uspokojenia sytuacji. Po południu w Londynie płacono po 68,85 USD za baryłkę ropy, o 0,2 proc. więcej niż w poniedziałek i 4,1 proc. mniej niż w poprzednią środę.