Wszyscy chcielibyśmy stabilności systemu finansowego - co do tego wątpliwości nie ma chyba nikt. Trudno zakwestionować to, że sposób działania nadzoru nad tym systemem to kluczowa sprawa. Od tego, jak ten nadzór funkcjonuje, zależy, czy jest w stanie odpowiednio szybko zareagować w kryzysowej sytuacji. A przede wszystkim - czy jest w stanie poprzez swoje funkcjonowanie do takiej sytuacji nie dopuścić.

Jak w tym kontekście należy ocenić swoiste przeciąganie liny (czyli terminu włączenia nadzoru bankowego do Komisji Nadzoru Finansowego), jakie ma w tej chwili miejsce pomiędzy KNF a Ministerstwem Finansów? Z jednej strony dyskusja na temat kształtu nadzoru wydaje się jak najbardziej na miejscu - szczególnie że właśnie teraz możemy obserwować niemałe perturbacje na rynkach. Szczęśliwie nie w Polsce, ale w Europie Zachodniej i za Atlantykiem. I nie brakuje głosów, że lansowany w ostatnich latach model integracji instytucji nadzorczych nie sprawdza się.

Z drugiej strony jednak powinniśmy mieć na uwadze, że o tym, że nadzór bankowy (tak naprawdę chodzi o działający w strukturach NBP Generalny Inspektorat Nadzoru Bankowego, bo Komisja Nadzoru Bankowego to tylko grupa kilku osób zbierająca się mniej więcej raz na miesiąc) zostanie włączony do KNF, wiadomo od półtora roku. Zaś do "godziny zero" zostało już mniej niż trzy miesiące. To oznacza, że operacja powinna być już zapięta na ostatni guzik - zarówno po stronie KNF, jak i NBP. Niewykluczone, że odwracanie tego procesu w ostatnim momencie zrobiłoby więcej szkody niż pożytku.