No i jest troszkę nerwowo nie tylko w politycznych salonach (określenie mocno na wyrost, ale tak przyjęło się mówić, więc niech tak będzie). Także na szeroko rozumianym rynku nieruchomości (przede wszystkim jednak w odniesieniu do rynku budownictwa mieszkaniowego) sytuacja w ostatnich tygodniach zmienia się i maszynka do zarabiania pieniędzy zaczęła się zacinać. Nad rynkiem mieszkaniowym w Polsce pojawiły się pierwsze czarne chmury. Dlaczego? Bez wątpienia jedną z głównych przyczyn jest wzrost oprocentowania kredytów. Niektórzy deweloperzy zaczęli mieć problemy ze sprzedażą nowych inwestycji. Pisaliśmy o tym już wcześniej, ale sytuacja wcale się nie poprawia. Do tego dołożyć trzeba kolejny, mało optymistyczny element - wzrosły ceny działek oraz koszty budowy. Taka sytuacja nie pozostała obojętna także dla coraz bardziej licznych spółek deweloperskich, których akcje notowane są na Giełdzie Papierów Wartościowych w Warszawie. Papiery tych spółek nie cieszą się już dzisiaj tak wielkim zainteresowaniem, jak kilka miesięcy temu. I nie jest to tylko wynikiem ogólnej nerwowości na rynkach kapitałowych. Zresztą przypomnijmy, że owa nerwowość swoje źródło w niemałym stopniu wzięła z amerykańskich problemów związanych z kredytami hipotecznymi, które za oceanem brane były bardzo chętnie, ale już z ich spłatą zaczęły być problemy. U nas takiej tragedii nie ma (przynajmniej jeszcze), ale amerykański nieświeży wiaterek swoje robi.

Dane przekazane w ostatnich tygodniach przez analityków mówią, że tanieją mieszkania w miastach przeszacowanych (m. in. w Warszawie i Krakowie). Rosną natomiast tam, gdzie powstaje ich niewiele. Tę tendencję dostrzegły już firmy deweloperskie, np. Ronson Europe, który do tej pory budował mieszkania tylko w Warszawie, a teraz stawia na Poznań, Wrocław i Szczecin. Nie rozwiązuje to jednak problemów z kredytami, które dla coraz większej liczby osób są bądź niedostępne, bądź wysokość uzyskiwanego kredytu nie pozwala na rynkowe szaleństwo. Do tego trzeba dodać lawinowo ubywających chętnych na zakup mieszkań pod wynajem. Dlaczego? Chwilowo zyskowność z tego rodzaju inwestycji nie jest imponująca. Ci, którzy mają wolną gotówkę lub wysoką zdolność kredytową, potrafią liczyć i postanowili zarabiać gdzie indziej. I nawet jeśli jest to rynek nieruchomości, to dotyczy on zagranicy. Ale i tam trzeba już poruszać się wyjątkowo rozważnie. Na przykład ciekawa jeszcze niedawno Łotwa (ceny nieruchomości w 2002 roku wzrosły tam o 500 proc.) dzisiaj stała się dość ryzykowna - rynek wyraźnie zwolnił, liczba transakcji wróciła do poziomu z 2001 r.: we wrześniu było ich 25 698, wobec 38 282 w styczniu. Ceny mieszkań zaczęły spadać już w maju, gdy rząd ograniczył dostęp do kredytów.

Oczywiście są i tacy, którzy nie wywożą pieniędzy z kraju i rozglądają się za nieruchomościowym biznesem nad Wisłą. U nas - zdaniem obserwatorów rynku - jeśli już nawet ktoś wchodzi na budowlane podwórko, szukając tam dla siebie ciekawego zarobku, to raczej są to nieruchomości komercyjne (ot, chociażby mający cały czas świetne perspektywy rynek magazynów czy szeroko rozumiana baza hotelarska). Pewien problem z zaspokojeniem potrzeb budownictwa komercyjnego należy - zdaniem fachowców - dostrzegać w kłopotach deweloperów z działkami, które czasami nie mają ksiąg wieczystych. - Brak aktualnych planów zagospodarowania, określających warunki i kierunek rozwoju przestrzennego miast, przysparza dużo problemów, w tym na przykład w kwestii odralniania gruntów położonych na obrzeżach miast - powiedziała niedawno Batia Dayan, wiceprezes Magnus Group. Jej zdaniem, przeznaczanie pieniędzy na zakup gruntów o niejasnej sytuacji formalnoprawnej jest bardzo ryzykowne.