To przez stosowaną w większości TFI zasadę „high water mark”: opłata naliczana jest od zysku, pod warunkiem że wartość jednostki jest wyższa niż np. w ciągu kilku ostatnich lat (TFI nie zarabiają, gdy fundusze odrabiają straty). A do poziomów indeksów giełdowych sprzed bessy wciąż daleko i – zdaniem przedstawicieli towarzystw – w tym roku nie ma szans na ich osiągnięcie. – Zarabiamy na success fee w wypadku certyfikatów czy jednostek nabywanych przez klientów w niektórych okresach z ostatnich trzech lat, gdy wyceny były relatywnie niskie – mówi Tomasz Korab, wiceprezes [b]Opera TFI[/b].
– Jednak zdecydowana większość naszych aktywów pochodzi sprzed bessy – dodaje. Podobnie jest w wypadku np. [b]Investors TFI[/b], które w 2007 r. zainkasowało z success fee ponad 30 mln zł, a w 2008 r. niespełna 2 mln zł z 4 mln zł całkowitego zysku. Jest kilka wyjątków. To głównie młodsze fundusze – korzystają i na wzroście wyceny, i na dynamicznym przyroście aktywów. Na przykład [b]Quercus TFI[/b] w 2009 r. osiągnęło 1,3 mln złotych zysku netto (po rozliczeniu z dystrybutorami – niektóre TFI oddają nawet połowę opłaty) z tytułu success fee. Całkowity wynik finansowy to strata rzędu 1,4 mln zł.
– Jeśli obecne tendencje będą kontynuowane, w tym roku zarobek na success fee może być znacząco wyższy – mówi Sebastian Buczek, prezes Quercus TFI. [b]Allianz TFI[/b], które pobiera success fee w powstałym jesienią 2009 roku Allianz Platinium FIZ, w minionym roku zainkasowało kilkaset tysięcy złotych, co stanowiło mniej niż 2 proc. przychodów z opłaty za zarządzanie. – W tym roku jest szansa, że będzie to więcej zarówno nominalnie, jak i relatywnie – mówi Marek Mikuć, wiceprezes Allianz TFI.