Co mnie martwi

Sytuacja na naszej giełdzie od dłuższego czasu nie jest najlepsza. Odczuwa to boleśnie spora część inwestorów. Czynniki negatywne zdecydowanie przeważają nad pozytywami. Gdy w sierpniu dobijał nas kryzys rosyjski, powodując drastyczny spadek zaufania do rynków podobnych do naszego, zastanawiałem się, co jeszcze gorszego może nas spotkać. Teraz już wiem.W "wesołym miasteczku" byłem bardzo dawno temu. Na ogół było dość przyjemnie, dopóki nie wsiadłem do urządzenia, zwanego "looping". Jego konstrukcja i zasada działania nie były zbyt wyrafinowane. Była to mianowicie metalowa klatka, zawieszona między dwoma słupami. Mówiąc bardziej obrazowo: rodzaj karuzeli poruszającej się jednak nie w poziomie, lecz w pionie. Wprawiana jest ona w ruch po okręgu w wyniku skoordynowanego nacisku na podłogę, połączonego z balansem ciała nieszczęśników, którzy siedzą w środku. Pierwsza faza zabawy jest do zniesienia, dopóki klatka nie zacznie kreślić pełnego koła.Wydaje mi się, że inwestorzy, którzy zaangażowali się w walory Elektrimu, przeżyli ostatnio podobnie niezapomniane wrażenia, jak ja na loopingu. Od tamtego czasu nie odwiedzałem już lunaparku, mimo że czekało tam wiele innych przyjemności. To jedno doświadczenie oddziaływało bardzo silnie i długo. Obawiam się, że identycznie zachowają się niedawni fani naszego czołowego blue chipa. Jeśli nie na zawsze, to na długi czas odechce im się odwiedzania warszawskiej giełdy.Sprawę Elektrimu przewałkowano już na wszystkie strony, nie ma więc sensu odnosić się w tym miejscu do meritum. Jednak nad tak wielką wpadką trudno przejść do tzw. porządku. Głównie z punktu widzenia zasięgu jej oddziaływania. Po niełatwym okresie - nieufności ze strony inwestorów właśnie, jaki przechodziła ta spółka w pierwszym etapie swej giełdowej egzystencji, stała się niemal wizytówką naszej giełdy, i to na rynkach zagranicznych, wśród najbardziej renomowanych banków inwestycyjnych i instytucji finansowych. W ich ocenach do niedawna była traktowana jako jeden z najbardziej wiarygodnych podmiotów. Znajdowała się w portfelach niemal wszystkich poważnych inwestorów.Co z tego zostało? W jednej niemal chwili unicestwione zostały wysiłki wielu lat, setek kontaktów, spotkań, road shows... Słychać głosy o możliwości odwołania przynajmniej niektórych członków kierownictwa firmy na wniosek akcjonariuszy, mówi się też o skierowaniu przez KPWiG sprawy do prokuratury.Jak odbudować zaufanie krajowych i zagranicznych inwestorów do polskiego rynku kapitałowego po takiej wpadce? Jak ukarać zarząd spółki za tego typu straty? Sądzę, że najlepszym, najbardziej honorowym wyjściem byłoby złożenie rezygnacji przez wszystkich członków zarządu. Nie sądzę jednak, by tak się stało. Wszyscy będą się bronić do upadłego. Ktoś w końcu zostanie "odstrzelony". Niesmak pozostanie jeszcze na długo.Nie należy jednak aż tak bardzo rozpaczać. W końcu świat się nie zawalił. Nasz rynek kapitałowy też się z tego otrząśnie. Inwestorzy będą nadal kupować akcje polskich spółek. Będą nowe blue chipy. Może nawet w ich gronie znowu znajdzie się Elektrim. W końcu liczą się pieniądze. Biznes to biznes.Ostatecznie nawet tak potężne i poważane obecnie firmy, jak Siemens, Krupp czy Daimler Benz oraz wiele innych powstało w okresie tzw. grynderstwa (przełom XIX i XX wieku), który charakteryzował się zakładaniem firm w celu osiągnięcia bardzo wysokich zysków. Wykorzystywano nadzwyczajne okazje, nie stroniąc od oszustw, kradzieży i rozmaitych "kantów". W trakcie burzliwej ekspansji do detali z zakresu etyki biznesu nie przykładano nadmiernej wagi.

ROMAN PRZASNYSKI