Tegotygodniowe osłabnięcie naszego rynku nastąpiło w ślad za pogorszeniem koniunktury na głównych giełdach zachodnich, którego przyczyną był kolejny skok rentowności tamtejszych obligacji skarbowych do najwyższych od 1997 roku poziomów. Zdrowy rozsądek każe postrzegać bessę trwającą od ponad roku na amerykańskim rynku obligacji skarbowych jako poważne zagrożenie dla hossy trwającej na globalnym rynku akcji. Wzrost rynkowych stóp procentowych w USA (już 6,75% dla 30--latek) systematycznie podmywa bowiem względną atrakcyjność akcji, prowokując do realizacji części zysków i redukcji zaangażowania na rzecz coraz bardziej atrakcyjnych lokat w papiery dłużne. Zjawisko to jest o tyle istotne, że obecnie amerykańskie akcje wyceniane są względem obligacji na najwyższym w historii poziomie. Tymczasem jeśli prześledzić występującą w ostatnich latach zależność koniunktury na emerging markets, a więc i na GPW, od trendów występujących na amerykańskim rynku obligacji, to okazuje się, że - paradoksalnie - bessa na peryferyjnych rynkach akcji występowała równocześnie z hossą na rynku obligacji w USA (pomiędzy IV'97 a X'98), zaś bessa na rynku obligacji (od X'99) pokrywała się w czasie z hossą na EM. Paradoks znika, gdy uświadomimy sobie, że dla dominującego w Polsce i innych EM przemysłu produkującego towary nisko przetworzone wzrost inflacji (przyczyna spadku cen obligacji) jest oznaką zmniejszania się deflacyjnej presji konkurencyjnej, a zwiększenia się tzw. pricing power, czyli zdolności przedsiębiorstw do uzyskiwania wysokich cen na swoje wyroby.