O swoje pieniądze zadbam sam ? groźnie deklarował przypadkowo spotkany w Londynie polski emigrant, któremu tamtejsze służby socjalne zaproponowały pomoc w zagospodarowaniu przyznanego zasiłku dla bezrobotnych (choć, oczywiście, rodak ów pracy wcale nie szukał).O swoje pieniądze będę musiał chyba zadbać sam ? wzdycha znajomy, który jakiś czas temu swój dość pokaźny portfel przekazał w zarządzanie ?profesjonalistom? jednego z biur. A właściwie przeniósł jeszcze z innego biura, którego klientem był już od lat. Dziś wyrzuca sobie, że dał się namówić innemu znajomemu, który przedstawiał zarządzającego w interesującej nas instytucji jako ?geniusza?.Kłopoty zaczęły się już na początku, choć właściciel owego portfela nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Bony skarbowe, kupione z dyskontem, zostały już w pierwszym raporcie dla klienta wycenione według wartości nominalnej. W efekcie zdarzył się krótkoterminowy ?cud? (zainwestowano x zł, a tego samego dnia na wykazie, w pozycji ?bony skarbowe? pojawiła się kwota o kilkanaście procent wyższa). Być może księgowanie owo było nawet zgodne z regulaminem biura, tyle tylko, że klientowi ? któremu obiecywano Bóg wie jakie traktowanie ? nie wyjaśniono mechanizmu owej sztuczki. W konsekwencji, po kilku miesiącach w pozycji ?bony skarbowe? widniała oczywiście ta sama wartość (tzn. iloczyn liczby papierów i ich nominału). Jednym słowem ? ?sukces? inwestycyjny został zdyskontowany na samym początku. A potem pozostawało tylko czekanie na wykup bonu (i faktyczne zrealizowanie owego optymistycznego zapisu na wyciągu z rachunku).Ale, jak wspomnieliśmy, na metodę księgowania bonów znajomy nie zwrócił uwagi. Na razie mijały kolejne tygodnie i miesiące. I niemal zawsze, gdy nasz bohater kontaktował się ze swoimi ?asset menedżerami?, jego niepokój wzrastał. Dość skomplikowaną operacją okazało się np. uzyskanie klarownej odpowiedzi na proste zdawałoby się pytanie o bieżącą wartość portfela. Jak wspomina, nie mógł zrozumieć, dlaczego w trakcie tej samej rozmowy podawano mu czasem dwie różne kwoty, przy czym różnica między jedną a drugą potrafiła sięgać ? bagatelka ? nawet ponad 10 procent całego portfela.Dziwiło to tym bardziej, że znajomy wybrał strategię konserwatywną. Preferował bony i obligacje. Ale nie unikał akcji. Tak się jednak złożyło, że większość transakcji na akcjach przyniosła wyłącznie straty. Bywa. Ryzyko rynku. Choć z drugiej strony, zapewne wielu indywidualnych inwestorów byłoby szczerze ubawionych ?sprawnością? zarządzającego owym portfelem. Co strzał to strata, czasem nawet dość bolesna. To też trzeba umieć.Konserwatywny portfel konsekwentnie tracił na wartości. Najśmieszniejsze jest jednak to, że tak naprawdę to nie straty na akcjach czy ?cud na bonach? sprawiły, że znajomy stracił cierpliwość. Na dobre rozsierdziło go dopiero to, gdy ze zdumieniem skonstatował, iż zarządzający sprzedał jakiś czas temu obligacje wartości połowy całego portfela (dlaczego? ? pytał klient), by następnie tygodniami utrzymywać gotówkę na koncie pieniężnym. Wtedy zapadła decyzja o wycofaniu pieniędzy.Mimo wszystko, znajomy dobrze wspomina swoją przygodę z asset management. W poprzednich latach, ale w innym biurze, zarobił sporo. Teraz jednak ma wrażenie, że standard obsługi klienta ? zamiast wzrastać ? pogorszył się. Największe pretensje ma do zaniedbania kontaktu z nim przez biuro, do braku jasnej informacji i niewyjaśniania niezrozumiałych ? jego zdaniem ? operacji. I w ten sposób nasza branża asset management, dzięki ? delikatnie mówiąc ? niezbyt klarownemu sposobowi gospodarowania cudzymi środkami w jednym z biur, straci prawdopodobnie naprawdę dobrego klienta. Zresztą na nim ów pechowy łańcuch się nie skończy. Przecież o swoich perypetiach opowie innym ? przyjaciołom, kolegom. W ten sposób nieufność wobec ?profesjonalistów? wzrośnie. I powie ktoś, że to wszystko bez znaczenia. Bo jeden czy dziesięciu klientów nie czyni wielkiej różnicy. Pytanie tylko, czy nasz maleńki sektor asset management stać na takie zabawy i arogancję nawet wobec pojedynczych inwestorów.PSZnajomy, zachowując pozory spokoju, nie kryje rozgoryczenia. I lansuje przy tym tezę, która na pewno chwały naszym finansom nie przyniesie. Twierdzi bowiem, że niektórzy inni zamożni klienci, choć może traktowani w podobny jak on sposób, nie skarżą się z prostego powodu ? sami nie byliby bowiem w stanie wytłumaczyć, skąd mają pieniądze, które powierzają w zarządzanie. Tzn. mogliby to wytłumaczyć, tyle że wyjaśnieniami owymi musiałby się zainteresować prokurator czy urzędy skarbowe.

Łukasz KWIECIEŃ[email protected]