Przez siedemnaście lat - a tyle mieszkam w Polsce - zawsze bardzo grzecznie przedstawiałem się na recepcji u moich klientów, którym składałem wizyty. Recepcjonistki musiały zwykle starannie wpisywać nazwiska gości. Było mi niezręcznie kłopotać je literowaniem mojego nazwiska. Choć z imieniem Francois przeważnie nie ma dużego problemu, to z nazwiskiem jest zawsze tragicznie. Kiedy wymawiam Nail, co brzmi po polsku jak "naj", zapisują je błędnie. Nawet gdy przeliteruję moje nazwisko, i tak wychodzi z niego: Nai, Ney, Neil, Niel, Naji, Nali, Najer, Naia... Zwykle zrezygnowany, speszony i nabzdyczony tłumiłem w sobie niemiłe słowa, podważające kompetencje biednych recepcjonistek, i z ponurą miną szedłem do klienta.
Dopiero ostatnio, po siedemnastu latach błądzenia, wymyśliłem sposób. Na pytanie recepcjonistki, kogo ma anonsować, odpowiadam krótko: pan Naj. Panie otwierają szeroko oczy, niektóre nadal się uśmiechają, a inne są zmieszane. Stoję cicho i patrzę, jak skonfundowane męczą się pisaniem mojego nazwiska. Kiedy uznaję, że już wystarczy tej tortury, mówię:
- Czy to nie piękne nazwisko?
- No tak, oczywiście.
- Ale to nie żart.