Okresy wyższej inflacji skłaniają do urealniania wielkości nominalnych, takich jak płace czy zyski, a w szczególności - stopy procentowe. Powody są oczywiste. Jeśli ktoś w lutym ub.r. ulokował pieniądze na rocznej lokacie oprocentowanej na 4 proc., a więc na warunkach bardzo atrakcyjnych jak na zeszłoroczne realia, a stopa inflacji w tym czasie wyniosła 4,6 proc., oznacza to spadek siły nabywczej ulokowanych środków o około 0,6 proc. Taką inwestycję trudno uznać za intratną, ale kto rok temu przewidywał tak silny wzrost cen?

W takiej sytuacji na łamach gazet i w raportach analitycznych powszechne staje się odejmowanie od nominalnych stóp procentowych ostatnio opublikowanej stopy inflacji. Tu jednak pojawia się problem. Realna stopa procentowa za pewien okres to stopa nominalna minus stopa inflacji w tym samym okresie. Załóżmy, że myślimy o rocznej lokacie. Czy dziś znamy stopę inflacji od marca 2008 do marca 2009? Odpowiedź brzmi, przynajmniej w moim przypadku, nie. Dlatego też nie możemy ustalić (poza pewnymi przypadkami, do których jeszcze wrócę) realnej stopy procentowej z góry czy, jakby powiedział ekonomista wyposażony w znajomość podstaw łacińskiej terminologii, ex ante. Modele ekonomiczne, być może z wyjątkiem tych oderwanych od czasu, zakładają, że realna stopa procentowa ustalana jest ex post, z dołu.

Choć od stopy procentowej od dziś za rok można odjąć wskaźnik inflacji sprzed roku do dziś, tak samo jak można dodawać centymetry do kilogramów, to w obydwu przypadkach wynik takiego działania nie niesie żadnej informacji. Aby się o tym przekonać, wróćmy do przykładu osoby lokującej pieniądze na 4 proc. w lutym 2007 r. Znana była wtedy inflacja za styczeń 2007 r., która wyniosła 1,6 proc. r./r., co dawałoby "realną" stopę na poziomie 2,4 proc. rocznie. Tymczasem, jak napisałem wcześniej, faktyczna stopa zwrotu z takiej lokaty była równa minus 0,6 proc. Pomyłka okazuje się kosztowna.

Jeszcze ciekawszą "koncepcją", pojawiającą się zwłaszcza w analizach sytuacji w USA, jest odejmowanie ostatnio opublikowanej stopy inflacji od stopy referencyjnej banku centralnego. Wynik jest istotnie spektakularny (w USA mielibyśmy teraz "ujemne" stopy procentowe, a w Polsce "spadek" poniżej 1 proc.), gorzej za to przedstawia się metodologia tych obliczeń. Nie tylko popełniamy błąd, porównując przyszłą nominalną stopę procentową z przeszłą stopą inflacji, ale i odejmujemy od stopy procentowej overnight (w przypadku Polski - tygodniowej) roczną stopę inflacji. Choć nie niesie to kosztów w postaci chybionej inwestycji, to prowadzi to do błędnej oceny restrykcyjności polityki pieniężnej. Chcąc uniknąć tego dość częstego błędu, należałoby najpierw obliczyć efektywną roczną stopę procentową za ostatni rok, a później odjąć od niej stopę inflacji.

Wpaść w pułapkę realnych stóp i iluzorycznych wniosków jest więc bardzo łatwo. Czy można się przed tym uchronić? Z punktu widzenia analityka, dokonującego ocen ex post, jak widać nie jest to skomplikowane. Inaczej wygląda sytuacja inwestora, podejmującego decyzje na podstawie ocen ex ante. Jemu zostają oczekiwania co do przyszłej inflacji. Tam, gdzie pojawiają się oczekiwania, jest i niepewność. Niepewności co do realnych stóp procentowych w przyszłości w pewnych przypadkach można się pozbyć, np. kupując obligacje indeksowane inflacją, jak popularne TIPS w USA. W naszym kraju na razie miała miejsce tylko jedna emisja takiego instrumentu, a jego płynność jest bardzo ograniczona. Wyjściem są również inflacyjne instrumenty pochodne, jak np. kontrakty na przyszłą inflację, ale w Polsce oferują je pojedyncze instytucje, tylko w obrocie pozagiełdowym. Skarb Państwa oferuje wprawdzie klientom detalicznym czteroletnie obligacje indeksowane, ale i tu jest pewien szkopuł. Nominalna stopa oprocentowania tych papierów jest ustalana z góry, na podstawie rocznej stopy inflacji "w miesiącu poprzedzającym pierwszy miesiąc danego okresu odsetkowego (czyli roku - przyp. aut.)". Cytat pochodzi z listu emisyjnego. I tak wracamy do punktu wyjścia.