Podczas gdy pierwsza faza bessy na światowych giełdach była podyktowana obawami przed kryzysem instytucji finansowych, to teraz powód pogorszenia nastrojów jest inny, chociaż trudno stwierdzić, że jest on nieoczekiwany. Inwestorzy coraz bardziej boją się inflacji, zwłaszcza po poniedziałkowym ostrzeżeniu ze strony Bena Bernanke, że stopy procentowe w USA mogą pójść w górę. W istocie problem nie jest wcale nowy. O ryzyku stagflacji (recesji połączonej z wysoką inflacją) była mowa już kilka miesięcy temu, kiedy Fed ostro ciął koszty pieniądza, by złagodzić kryzys płynności na rynku kredytowym. Problem w tym, że efektem ubocznym tych obniżek było gwałtowne osłabienie dolara, a to z kolei wywołało skok cen ropy naftowej. Sam Fed zaryzykował zatem wzrost inflacji, chcąc uniknąć groźby głębokiej recesji. Teraz najwyraźniej zaczyna stopniowo wycofywać się z takiej krótkoterminowej taktyki na rzecz celu, jaki jest istotą działalności banku centralnego, czyli stabilności cen.
Skoro obawy przed inflacją odgrywają tak kluczową rolę, to decydujące znaczenie będą miały wydarzenia na rynku ropy naftowej i dolara. Analiza międzyrynkowa nabiera szczególnej wagi. Wyraźne sygnały ze strony Fedu dotyczące stóp procentowych zaczynają tworzyć warunki do odwrócenia trendu w przypadku eurodolara. Jak na razie kurs EUR/USD tkwi w konsolidacji (już od marca). Gdyby sforsował silne wsparcie na poziomie 1,540, otworzyłaby się droga do dalszego umocnienia amerykańskiej waluty. Taki scenariusz sprzyjałby zatrzymaniu hossy na rynku ropy, co z kolei przełożyłoby się na zmniejszenie presji inflacyjnej. Tym samym mniejsza byłaby też presja na wzrost stóp. Taki scenariusz byłby zapewne najlepszy z punktu widzenia rynku akcji. Na razie to jednak tylko hipoteza. Wiele wskazuje na to, że przyjdzie nam obserwować powrót S&P 500 do marcowego dołka (w przeciwieństwie do naszych indeksów, dzieli go jeszcze spory dystans od poziomu wsparcia).