Przyznam się, że miałem sporo radości z kłótni, jaka wybuchła po tym, gdy minister finansów Jan Vincent-Rostowski oskarżył prezesa NBP Sławomira Skrzypka o inflację. Ubawiło mnie to, że tak bezpośrednio obarczył go winą, skoro RPP składa się z dziesięciu osób i przynajmniej część z nich musiała w sprawie stóp mieć podobną opinię jak Skrzypek. Nie wiem, dlaczego ich minister nie wychłostał. Bardzo zabawna wydała mi się informacja o tym, ile to procent wyższej inflacji wywołał prezes Skrzypek. Odpowiedź na pytanie, w jakim dokładnie stopniu za inflację odpowiada polityka monetarna, a w jakim - rząd, firmy, surowce, żywność, konsumenci itd., itp. byłaby godna Nagrody Nobla, a tymczasem minister Vincent-Rostowski "udział" Skrzypka wyliczył do dwóch miejsc po przecinku. Bardzo wesołe było w ogóle to, że o inflację oskarża prezesa NBP minister finansów. Bo właśnie to resort do wzrostu inflacji się przyczyniał, np. przez podwyżki akcyzy.

Teraz okazuje się, że minister ma w ręku jeszcze jedno narzędzie, które pomogłoby w walce z wysokimi cenami. Zamiast zmuszać NBP do wymiany euro na złotego, ministerstwo mogłoby sprzedawać wspólną walutę na rynku i wzmacniać naszą, co ograniczyłoby tzw. import inflacji ze świata. Jednak minister tego nie robi - i to mimo faktu, że - jak twierdzi - mocny złoty mu nie szkodzi. Dlaczego? Pewnie dlatego, że wtedy nie miałby tematu zastępczego i nie byłoby dramatycznych wystąpień na temat stóp, cen i drożyzny. A wówczas - biorąc pod uwagę inne rezultaty działalności resortu - zabrakłoby po prostu powodu, aby minister trafił do telewizji i gazet.