Pierwsza sesja tego tygodnia miała pomóc w odpowiedzi na pytanie, czy zasłonięcie luki hossy z końca lipca, co miało miejsce w ostatni piątek, stanowi zapowiedź, że trwające od połowy lipca odbicie dobiega końca. Skala zwyżki, która wystąpiła w poniedziałek, raczej podtrzymuje obawy, niż je rozwiewa. Choć trudno dziś o jednoznaczne wnioski.
Inwestorzy mają teraz dwa główne dylematy. Opierają się na zachowaniu dwóch innych rynków - złotego oraz całości emerging markets. Można zaryzykować tezę, że na rynku naszej waluty zmienił się, przynajmniej w średnim terminie, trend na spadkowy. To stanowi wyzwanie z punktu widzenia walki z inflacją i zainteresowania polskimi aktywami zagranicznych inwestorów. Z drugiej strony, to ulga dla wielu polskich przedsiębiorstw, a na dłuższą metę szansa na większe zainteresowanie zagranicznych graczy naszymi aktywami, od których część z nich odstraszało ryzyko kursowe. W krótkim terminie straty wynikające z ewentualnej dalszej deprecjacji złotego mogą przewyższać zyski.
Na rynkach wschodzących trwa bessa, o czym przekonuje zachowanie indeksu MSCI. Miniony tydzień zakończył na najniższym poziomie od roku. Słaba postawa wynika z odwrotu od giełd uzależnionych od spółek surowcowych. To daje nadzieję, że będziemy odporni na gorsze postrzeganie tej grupy giełd. Z drugiej strony, ogólne trendy na większości emerging markets są generalnie takie same, natomiast mogą różnić się siłą poszczególnych ruchów. Dlatego też złe nastroje na rynkach wschodzących to również niekorzystna wiadomość dla naszego parkietu.
Zachowanie złotego oraz rynków wschodzących jest pochodną zmian na dwóch innych rynkach - surowców oraz dolara. W tym przypadku też nie jest łatwo o jednoznaczną interpretację.
Wydaje się, że najbardziej prawdopodobna jest taka, że wzrost dolara i spadek cen surowców są pochodną obaw o dalsze zwalnianie światowej gospodarki. Dlatego spekulanci zarzucili grę na zwyżkę cen towarów i odwrócili się od innych walut niż dolar. W sumie więc bilans czynników nie jest korzystny dla giełd.