Eksperci, którzy zdążyli już dokładnie zapoznać się z propozycjami likwidacji Narodowego Funduszu Zdrowia i powołania na jego miejsce siedmiu regionalnych "NFZ-bis", twierdzą, że podroży to koszty działania systemu publicznej ochrony zdrowia, a przez to mniej pieniędzy trafi na świadczenia. Za to poprawy jakości usług i wzrostu konkurencji się w ten sposób nie osiągnie. Na dodatek obawiają się, że jak inne reformy wprowadzane etapami i ta może utknąć w połowie drogi.
To samo, tylko drożej?
Zgodnie z pomysłem ogłoszonym przez minister zdrowia Ewę Kopacz, NFZ miałby zostać zlikwidowany od 2010 roku, a na jego miejsce powołanych będzie siedem publicznych zakładów ubezpieczeń, co już ma zapewnić konkurencję. Od 2012 r. na rynek mogłyby wejść też prywatne firmy świadczące usługi w ramach obowiązkowej składki. Eksperci jednak w dzieleniu NFZ nie widzą sensu. - Będą przecież ta sama składka, ten sam koszyk usług i te same szpitale. Za to każda z siedmiu nowych instytucji będzie musiała poza centralą powołać wojewódzkie oddziały, rozbudować działy rozliczeń oraz stworzyć sieć akwizycji - twierdzi były minister zdrowia Marek Balicki. Przypomina też, że Niemcy, na których przy propozycjach podziału się powoływano, prowadzą właśnie centralizację systemu publicznej ochrony zdrowia i od nowego roku będą mieć jeden państwowy fundusz i jedną składkę.
O tym, że reformę można by przeprowadzić w jednym etapie, od razu dopuszczając ubezpieczycieli, jest też przekonany Stanisław Borkowski, ekspert Polskiej Izby Ubezpieczeń i członek zarządu Allianz. - Jednak proponowane przez ministerstwo rozwiązanie ma dla firm, które będą chciały wejść na rynek, pewną zaletę. Publiczne zakłady przetestują planowanie finansowe i dzielenie środków między kilka podmiotów - mówi. Dodaje, że wiele pracy może wymagać doprecyzowanie zadań kontrolnych, bo nowy Urząd Nadzoru Ubezpieczeń Zdrowotnych nie powinien powielać zadań nadzoru ubezpieczeniowego i zdrowotnego.
Z kolei Marek Wójcik, ekspert Związku Powiatów Polskich, obawia się, że reforma na raty może oznaczać, że dopuszczenie firm do rynku może być potem odkładane.