Musisz mieć dźwignię, stary - przekonuje nas kolega po fachu Satyajita Dasa, autor książki "Traders, Guns and Money", która okazała się bestsellerem w londyńskim City w 2006 roku. To stwierdzenie nie jest obce bankowcom - przecież gros biznesu finansowego to zarabianie z wykorzystaniem pożyczonych pieniędzy. Szczególnie dobrze wiedzą o tym bankierzy inwestycyjni - w 2007 roku średni poziom dźwigni w Goldman Sachs, Morgan Stanley i Lehman Brothers przekroczył 30. To oznacza, że firmy te posiadały aktywa o wartości 30-krotnie większej niż ich kapitał własny. To kuszący model - tak długo jak rentowność posiadanych aktywów przekracza koszt pożyczonego pieniądza, zwiększanie dźwigni poprawia rezultaty instytucji. Jest tak jednak do czasu, aż wyższa rentowność nie zamieni się w łańcuszek strat, co ma miejsce od połowy minionego roku. Wtedy dźwignia staje się przekleństwem.
Zwiększanie poziomu dźwigni możliwe było w dużym stopniu dzięki bardzo dynamicznemu rozwojowi rynku instrumentów pochodnych, ze szczególnym naciskiem na najmłodszy i najbardziej dynamiczny segment kredytowy. Suma, na którą opiewały wszystkie instrumenty pochodne z rynku nieregulowanego na koniec minionego roku, to 596 bilionów dolarów, czyli mniej więcej dwunastokrotnie więcej niż wynosi globalny PKB. Co więcej, ta suma jest dwukrotnie większa niż na koniec 2005 roku, podczas gdy nominalny PKB (wyrażony w dolarach) wzrósł w tym czasie o około 10 procent. Sam rynek pochodnych na ryzyko kredytowe (credit default swaps), dzięki którym inwestor (niekoniecznie bank) może uzyskać niemal dowolną ekspozycję na ryzyko kredytowe, wzrósł w tym czasie czterokrotnie.
Nie chodzi jednak o wystawienie negatywnej cenzurki instrumentom pochodnym, które zapewniają inwestorom możliwość zajmowania przeróżnych ekspozycji na ryzyko przy minimalnym zaangażowaniu kapitałowym. Chodzi raczej o ocenę skutków przedawkowania tych dobrodziejstw przez globalny system finansowy.
Pytanie o skutki nasunęło się po raz kolejny dzięki dwóm niedawnym incydentom. Najpierw rynek zamarł po wypowiedzi profesora Harwardu Kennetha Rogoffa. Amerykański ekonomista o bardzo imponującym dorobku naukowym nie tylko stwierdził, że kryzys trwa w najlepsze, ale także dodał, iż prawdopodobnie upadnie jeszcze duży bank. Po drugie, "The Wall Street Journal" przedstawił sensacyjną wiadomość, jakoby przedstawiciele Fedu dzwonili do Credit Suisse, aby upewnić się, czy ten nie odciął linii kredytowej dla zagrożonego Lehman Brothers.
Nie ma wątpliwości, że Fed jak ognia boi się o kolejny incydent na miarę marcowego upadku Bear Stearns i wypowiedź Rogoffa wywołała ciarki na plecach nie tylko inwestorów, ale także Bena Bernanke. Skutki bankructwa dużego banku dla sektora finansowego byłyby opłakane. Bank, który upada, to niewypłacalny dłużnik innych banków. Żaden bank nie wie, czy może bezpiecznie pożyczać innym bankom, gdyż te mogły wiele stracić na upadku bankruta. Pojawiają się problemy z płynnością, a w konsekwencji kolejna fala wyprzedaży aktywów. Nawet jednak, jeśli uda się uniknąć czarnego scenariusza, nieuchronny efekt zmniejszania dźwigni oznacza spadek dochodowości sektora finansowego, ale także problemy dla innych sektorów gospodarki. Kurczenie się bilansów banków to również mniejsza pula kredytów gospodarczych i konsumpcyjnych, m.in. z tytułu kart kredytowych, które ciągle mogą ratować poziom konsumpcji w amerykańskiej gospodarce. To efekty, które dotychczas tylko w niewielkim stopniu dały o sobie znać.