Dla mam niepracujących, z niezamożnych rodzin państwo przygotowało wiele zachęt do mnożenia obywateli. Choć bardzo często ich ilość do jakości i przyszłych korzyści dla państwa ma się nijak. Dziedziczenie biedy, wpajanie niechęci do pracy i beztroskiego stylu życia rodziców dotyczy nie tylko terenów popegeerowskich.
Co poza olbrzymią radością z wychowania dostaje matka pracująca w mieście? Jak lwica musi walczyć o miejsce w żłobku i przedszkolu, skąd dziecko ma być odebrane zwykle o nierealnie wczesnych godzinach. Za nianię na 9-10 godzin musiałaby zapłacić średnią krajową płacę - a tyle sama nie zarabia. Może więc z pracy zrezygnować, wystawić na szwank karierę, dotychczasowy poziom życia rodziny i przyszłą emeryturę. Od roku ma możliwość odliczenia około 1200 zł od podatku, co na pewno pomaga, lecz do urodzenia kolejnego potomka nie zachęci, bo nijak się ma do kosztów pieluch, ubranek i odżywek, a potem książek czy kolonii. Bo jak wyliczają chociażby eksperci z Centrum im. Adama Smitha, wychowanie dziecka w Polsce to wydatek minimum 160 tys. zł - choć rodziny korzystające z zasiłków na pewno tyle nie inwestują.
Choć brzmi to okrutnie, rząd powinien więc rozważyć nie tylko, jak inwestować w macierzyństwo, ale i jakie. I decyzje te podjąć szybko... Myśleć nie tylko o jednorazowym becikowym, ale też o zerówkach, zajęciach pozalekcyjnych, opiece medycznej. Zanim młodzi ludzie nie pomyślą, że skoro już mieć więcej niż jednego potomka, to w takim kraju, który pomaga nie tylko najbiedniejszym.