Miało być masowo, ale godnie... ale wyszło jak zwykle. Manifestacja "Solidarności", która w piątek przeszła ulicami Warszawy, nie zgromadziła ani 50, ani tym bardziej 80 tys. osób, na co liczyli związkowcy. Według policji było tylko 18 tys. uczestników, a według organizatorów 40 tys. Przeszkodą okazała się m.in. zła pogoda, cały czas lał deszcz.
Duże manifestacje związków (o ile nie były to akcje nauczycieli czy służby zdrowia) kończyły się zazwyczaj rzucaniem kamieniami i paleniem opon. "Solidarność", która ostatnio stara się tworzyć wizerunek związku nowoczesnego i profesjonalnego, chciała tego uniknąć. W rozsyłanych do regionów i innych związków zawodowych wewnętrznych pismach, do których dotarł "Parkiet", podkreślano, że nie chodzi o rozróbę i że biorąc udział w manifestacji, trzeba dostosować się do poleceń służb porządkowych. Początkowo nawet się to udawało. Działacze apelowali o podwyżki płac i emerytur, nie tylko dla dobra obywateli, ale i gospodarki (ich zdaniem to jedyna droga do utrzymania wzrostu konsumpcji i PKB). Broniono też obecnych zapisów o wcześniejszych emeryturach (rząd chce je zastąpić świadczeniami pomostowymi i ograniczyć grupę uprawnionych z ponad miliona do 190 tys.). Pod siedzibą premiera demonstracja zmieniła jednak charakter: posypały się petardy i race, które gasić musiała policja. Związkowcy skandowali: "Złodzieje, złodzieje!".
Na męża opatrznościowego pracowniczych organizacji starało się wybić Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych. Jego szef Jan Guz tłumaczył na konferencji, że w odróżnieniu do NSZZ wybiera negocjacje z rządem, a nie ulice.