Działamy w sektorze, dla którego trudno jest uzyskać dokładne informacje dotyczące działalności i rynku - takie zdanie (maczkiem) pojawia się w prezentacji, którą zarząd Enei przedstawił w ostatnich dniach na sali notowań GPW. Prezentacja ta, oprócz pojawiającego się w niej logo Enei, sygnowana jest również podpisem doradcy prywatyzacyjnego, czyli Credit Suisse. Skoro doradca sam zastrzega, że spółka nie dysponuje jednoznacznymi analizami rynku, na którym działa, to czy można jej ofertę oceniać jako solidnie przygotowaną? O tym przekonamy się już za kilka tygodni lub może miesięcy, kiedy akcje Enei trafią na rynek.

Nie dziwi jednak sceptycyzm najmniejszych klientów, którzy czekają na IPO, a nie mogą na razie zapoznać się z prospektem emisyjnym. I nawet jeśli Enea deklaruje, że kilka dni przed zapisami dla grupy detalicznej opublikuje dokument, to i tak będzie on pewnie tak obszerny, że drobni inwestorzy nie zdążą go porządnie obejrzeć.

Zazwyczaj jest tak, że prospekt publikuje się od razu po zatwierdzeniu harmonogramu. To normalne, że dokument przedstawia się jak najszybciej, aby jak najwięcej osób mogło się z nim zapoznać. Co więcej, w przypadku spółek prywatnych zwyczajowo jest tak, że harmonogram ten znany jest jeszcze przed zatwierdzeniem prospektu. Po prostu zakłada się, że KNF wyda decyzję w określonym terminie. Również zapisany w prospekcie podział transz jest znany wcześniej. W przypadku Enei - zarząd mówi, że nie poda nawet ich przybliżonej wielkości, bo dopiero po rozpoznaniu popytu podejmie ostateczne decyzje.

Krótko mówiąc - jest ciekawie. Tylko dlaczego inaczej niż zwykle.