Po raz kolejny w ostatnich tygodniach warszawska giełda stanęła na krawędzi. Szybki powrót indeksu WIG na koniec minionego tygodnia ponad przebity wcześniej lipcowy dołek, dawał nadzieję na poprawę koniunktury, a przynajmniej pozwalał myśleć o zatrzymaniu zniżek. Tym bardziej że tak samo zachowała się większość indeksów na świecie.
Taki scenariusz stanął pod znakiem zapytania w poniedziałek wieczorem po tym, jak S&P 500 runął z powrotem poniżej dołka z połowy lipca. Co prawda, w pierwszej części wczorajszej sesji koniunktura poprawiła się, ale istniało ryzyko, że jest to jedynie odreagowanie wyprzedaży z poprzedniego dnia. Odbicie przyszło tym łatwiej, że w poniedziałek obroty na amerykańskim parkiecie były czwartymi najmniejszymi w tym miesiącu. Widać, że wielu inwestorów postanowiło przeczekać z boku. Tym bardziej że przyczyną pozbywania się akcji w poniedziałek był skokowy wzrost notowań ropy naftowej. Ten zaś wynikał w dużym stopniu z zamykania krótkich pozycji. Taki short squeeze nie trwa zazwyczaj długo i nie jest w stanie wywołać trwałej tendencji.
Warszawska giełda nie zdecydowała się wczoraj na rozstrzygnięcia. WIG zatrzymał się na wysokości ok. 47,5 tys. pkt. To pozostawia trochę miejsca na optymizm. Jednocześnie każe przyjąć, że każdy kolejny spadek będzie tego optymizmu pozbawiał. Zakończenie wtorkowych notowań S&P 500 nie wyżej niż na poziomie 1215 pkt będzie złą wróżbą dla naszej giełdy. Utwierdzać będzie w przekonaniu, że anulowanie sygnału sprzedaży, jakim był powrót ponad lipcowy dołek, było fałszywym ruchem.
W takiej sytuacji groziłaby nam sytuacja, w której inwestorzy stracą ostatecznie wszelką nadzieję na poprawę sytuacji. Już teraz
widać, że towarzyszy im znacznie mniejsza pewność, że wszystko potoczy się pozytywnie niż kilka miesięcy temu. Po początkowej euforii związanej z planem ratowania sektora finansowego w Ameryce, zaczęły pojawiać się pytania o koszty tej operacji i konsekwencje dla gospodarki USA. Pojawiły się obawy o zainteresowanie obligacjami Stanów Zjednoczonych