Rząd przyjął w zeszłym tygodniu wstępny projekt budżetu państwa na 2026 r. Oparł go na założeniu, że wzrost gospodarczy sięgnie 3,5 proc., a inflacja średnioroczna wyniesie 3 proc. Co pan na to?
Te założenia są w miarę zbieżne z konsensem rynkowym. Takiego mniej więcej wzrostu PKB i poziomu inflacji spodziewają się ekonomiści i analitycy rynkowi. Z projektem budżetu mam jednak pewien zasadniczy problem. Widzę go w elementarnym braku logiki ze strony polityków. Otóż oni cały czas zwracają uwagę i głośno podkreślają, że Polska jest krajem, który szybko się rozwija, osiąga jedno z najwyższych albo najwyższe tempo wzrostu gospodarczego, zalicza się do 20 największych gospodarek na świecie. Jednocześnie przy tym wysokim tempie wzrostu odnotowujemy cały czas permanentny, systemowy deficyt sektora finansów publicznych, który już nie jest skromny, lecz jest olbrzymi. Logika nakazywałaby w związku z tym zadać pytanie, co stanie się z finansami publicznymi i z wynikiem sektora, jeśli to tempo wzrostu gospodarczego spadnie? Do poziomu powiedzmy 2 proc., nie mówiąc już o spadku poniżej tego poziomu.
Co się stanie?
W sytuacji, gdy udział tzw. wydatków sztywnych w wydatkach budżetu państwa mieści się w przedziale 80-90 proc., spadek koniunktury będzie powiększał deficyt nominalny, obserwowany, ale jednocześnie będzie bardzo poważnie wpływał na wynik strukturalny. Ten wynik strukturalny nie będzie się poprawiał. A poprawa wyniku strukturalnego, czyli tego oczyszczonego z wahań koniunkturalnych, jest podstawą do oceny stabilności finansów publicznych danego kraju.
Politycy lubią tłumaczyć, że ten wielki deficyt jest u nas w olbrzymiej części „zasługą” wydatków obronnych.
Tak. W 2026 r. na ten cel mamy wydać 200 mld zł. W kategoriach ekonomicznych jest to wydatek sztywny. Nie jest wydatkiem jednorazowym, bo choć dokładnie nie wiemy, jak długo rząd chce wydawać na obronność te 5 proc. PKB, to z pewnością można założyć, że będzie to trwało przez co najmniej kilka lat. Jeżeli więc nie jest to jednorazowe, to znaczy, że będzie nam cały czas obciążało wynik strukturalny. To z pewnością jest problem dla budżetu państwa. Nie tylko w Polsce zresztą, bo podobnie dzieje się w finansach publicznych w wielu krajach rozwiniętych. Ukuto już nawet termin na to zjawisko. To populizm fiskalny. Nadmierne wydatki publiczne, które nie znajdują pokrycia w dochodach podatkowych budżetu, prowadzą do stałego deficytu, którego źródłem pokrycia jest dług. Ten populizm ma jeszcze jedną cechę charakterystyczną, którą w ekonomii nazywa się dominacją fiskalną. W skrócie mówiąc, chodzi tu o to, że wszyscy, także politycy, oczekują, żeby pomimo dużego deficytu, niedoboru w finansach publicznych, stopy procentowe były niskie. Prowadzić ma to do tego, by cena pieniądza przy rosnącym deficycie była jak najniższa, co jest absolutnie niezgodne z jakimikolwiek regułami sztuki. To właśnie owa dominacja fiskalna. Widzimy ją w Polsce, widzimy też w Stanach Zjednoczonych, właściwie wszędzie na świecie.
W projekcie przyszłorocznego budżetu widzi pan wzrost populizmu fiskalnego?
Nie widzę tam przede wszystkim konsolidacji. Wynik sektora finansów publicznych po aktualizacji w 2025 r. będzie zbliżony do 7 proc. W przyszłym roku ma spaść do 6,5 proc. Ten wynik opiera się jednak na założeniach, które po stronie dochodów budżetu nie mają w tej chwili pokrycia w zapisach ustawowych.
Chodzi o to, że minister finansów uwzględnił w budżecie wpływy z podwyżek podatków, które dopiero planuje?
Tak. Ale to nie wszystko. Gdy przy omawianiu projektu budżetu na 2025 r., zwracaliśmy uwagę, że dochody budżetu z podatków są przeszacowane i może to prowadzić do kłopotu, słyszeliśmy, że nie ma takiego problemu, że wszystko jest dobrze. Tymczasem później minister finansów skorygował dochody budżetu państwa na ten rok, nie chwaląc się tym zbytnio, o około 20 mld zł.