Argumentów za takim kasandrycznym scenariuszem można znaleźć w bród. Od zafałszowania faktycznej kondycji gospodarek socjalistycznymi w swej naturze programami stymulacyjnymi, przez dziką spekulację nakręcaną pod wodzą kilku możnych banków inwestycyjnych, skończywszy na rosnącym bezrobociu oraz braku szybkich perspektyw na wzrost konsumpcji (odcięcie od kredytów).
Niebagatelną rolę odgrywa także uwypuklanie nadziei na prosperity i towarzyszące mu podnoszenie prognoz mikro- i makroekonomicznych. Coraz wyżej wisząca poprzeczka nadziei znajdzie swój koniec w bolesnym dostosowaniu do burzących komfort psychiczny realiów.
Póki co finansowy świat żyje złudzeniami, nurzając się w stosach coraz mniej wartościowych banknotów. Może nawet uda się w ten sposób dociągnąć do końca roku, by usprawiedliwić wielomiliardowe premie bankierów wynikami „cudownego” zarządzania sprowadzającego się do dzikiej spekulacji.
Dobitnie groteskowy przykład panującego obecnie zwłaszcza w USA postrzegania ryzykownych inwestycji mieliśmy w ubiegły piątek. Wówczas opublikowano porcję fatalnych danych makroekonomicznych, po których racjonalnie kalkulujący zagrożenia rynek powinien zanurkować o przynajmniej 3 proc.
Te czarne odczyty to: wyższa od oczekiwań stopa bezrobocia (10,2 proc. stanowi wynik najgorszy od niemal 3 dekad), ujawniony ubytek kolejnych prawie 200 tys. etatów poza rolnictwem; dużo słabsze nastroje konsumentów odpowiadających przecież za lwią część amerykańskiej gospodarki (indeks Uniwersytetu Michigan spadł do 66 pkt zamiast osiągnąć typowane 71). Wreszcie potężny wrześniowy deficyt handlowy na kwotę 36,5 mld dolarów, przebijającą najgorsze nawet prognozy.