Najbardziej spektakularnym przykładem niskiej opłacalności obstawiania korekty w trendzie wzrostowym jest oczywiście rynek turecki, na którym hossa trwa nieprzerwanie od siedmiu miesięcy, powiększając wartości indeksu o ponad 50 proc. Chociaż perspektywa ogłoszenia korekty już teraz wydaje się kusząca i nadal uważam, że jeszcze w pierwszym kwartale indeksy światowe znajdą się o kilka procent niżej, niż są obecnie, to jednak sytuacja wcale nie jest zero-jedynkowa. Być może, zanim rynki wejdą w dłuższą falę spadków, zanotują jeszcze nowe szczyty. Po gwałtownym wyskoku w czasie pierwszej noworocznej sesji większość giełd praktycznie stoi już drugi tydzień w miejscu.
Taka stabilizacja w wąskim przedziale wahań powinna się dość szybko zakończyć wyraźnym wyjściem indeksów w którąś ze stron. Wysoki poziom optymizmu panujący wśród inwestorów na całym świecie, który generalnie wspiera scenariusz korekty w pierwszym kwartale, może okazać się niewystarczający, żeby już teraz skierować indeksy „na południe". Siła stojąca po stronie pieniądza płynącego wartkim strumieniem do funduszy dedykowanych na rynki wschodzące jest na tyle duża, że spokojnie może wymusić kontynuację wzrostów w drugiej połowie stycznia. Tak przynajmniej przebiegała pamiętna hossa ze stycznia ub.r., która również była podsycana napływem gotówki do funduszy i to o mniejszej skali niż dziś. Nie twierdzę, że w tym roku mamy szansę na powtórzenie hossy z początku ubiegłego roku.
Jestem przekonany, że w dużej mierze już się ona dokonała dzięki wzrostom z listopada i grudnia. Sądzę jednak, że zanim rynek pozwoli triumfować pesymistom, może ich jeszcze zmusić do rzucenia ręcznika na giełdowy parkiet. Co mogłoby spowodować kapitulację rynkowych niedźwiedzi? Wydaje mi się, że atak amerykańskich indeksów na historyczne szczyty z października 2007 roku, do których zostało zaledwie kilka procent. Jeżeli nie nastąpi to w ciągu najbliższych dwóch, trzech tygodni, to na kolejną taką szansę inwestorzy będą musieli poczekać kilka miesięcy.