Czy można jakoś wycenić wpływ obecności takich inwestorów jak OFE na naszą giełdę?
Można spróbować go oszacować na różnych płaszczyznach. OFE to jedyny długoterminowy, instytucjonalny inwestor na naszej giełdzie, w dodatku krajowy. Inwestorzy zagraniczni podchodzą do polskiego rynku w czysto techniczny sposób – patrzą na spółki przez pryzmat wycen i wskaźników. Nie ma dla nich większego znaczenia, czy kupią spółkę w Chinach czy Argentynie. Dodatkowo, w trakcie zawirowań na rynkach finansowych, wycofują się z inwestycji. TFI z kolei są uzależnione od tego, co robią ich klienci – co z tego, że na giełdzie można kupić dobre spółki za bezcen, skoro zarządzający funduszami inwestycyjnymi i tak muszą sprzedawać akcje, bo klienci wycofują się z funduszy? OFE odbierają więc naszemu rynkowi trochę „bety", czyli zamienności. Gdyby nie fundusze emerytalne, ruchy warszawskich indeksów byłyby znacznie gwałtowniejsze.
Może pan podać jakiś przykład?
Analitycy UniCredit policzyli, że od 2008 r. wrażliwość cen małych spółek notowanych na GPW na zmiany PKB zmalała. Ceny akcji „misiów" rosły bardziej niż powinny, biorąc pod uwagę to, co się działo w realnej gospodarce. Dlaczego tak się stało? Na koniec 2009 r. OFE miały ponad 10 proc. w akcjonariacie 110 małych firm. Na koniec 2012 r. było już 160 takich spółek.
Z perspektywy inwestorów giełdowych nastawionych spekulacyjnie wygładzenie tych ruchów niekoniecznie jest dobre.