Po kilku minutach odpowiadano: „Poseł z Lechistanu dzisiaj nie może być z nami" i dopiero wtedy oficjalne spotkania mogły się zacząć. Turcja nie uznała rozbiorów Polski, po rozbiorach nie zlikwidowała nawet polskiej ambasady, udzielała też azylu walczącym z zaborcami; rozwścieczała tym swoich dwóch wrogów – Rosję i Austro-Węgry.
Tyle historia. Rynek kapitałowy ma krótką pamięć, rzadko sięgającą kilku lat, więc nie warto się rozwodzić nad dykteryjkami z XVIII w. Na razie, na myśl o Turcji, większość inwestorów przypomniałaby tegoroczne wydarzenia na placu Taksim. O tym, że rynek pamięta o protestach, świadczą choćby poziomy głównych indeksów – np. ISE100 zyskał tylko parę procent od 24 czerwca, gdy osiągnął dno po eskalacji politycznego konfliktu. Akcje tureckie wciąż są wyceniane niżej niż przed protestami.
A co się stało fundamentalnie? Praktycznie nic. Dane z tureckiej gospodarki są wciąż dobre, a w każdym razie nie dają powodów do obaw. Strach o rozszerzenie syryjskiego konfliktu też był przesadzony – na razie najważniejszym skutkiem dla tureckich firm może być dostępność taniej siły roboczej w postaci uchodźców z sąsiedniego kraju. Sytuacja na globalnych rynkach również nie powinna budzić strachu wśród inwestorów kupujących akcje w Istambule. DAX czy S&P500 są na poziomie podobnym jak w połowie maja; WIG od tego czasu wzrósł.
Demonstracje skończyły się mniej więcej miesiąc temu. Nie doszło ani do wojny domowej, ani do przewrotu wojskowego. Wbrew obawom brytyjskiego „The Economist", Recep Tayyip Erdogan, premier Turcji, nie został jeszcze sułtanem – a nawet gdyby został, to dla inwestorów nie musiałoby to oznaczać nic złego. Przybyło za to spółek, których stopa dywidendy wynosi 5–10 proc., przy jednocześnie poprawiających się wynikach finansowych.
Dlaczego więc turecka giełda nie odbija? Po pierwsze, pamięć protestów jest wciąż świeża. Inwestorzy, którzy wtedy w panice sprzedawali akcje, muszą najpierw pogodzić się myślą, że puściły im nerwy. Po drugie, nieszczęściem Turcji może być znalezienie się w worku nazywanym „rynki wschodzące". Według agencji Bloomberg od początku roku od funduszy ETF inwestujących na rynkach wschodzących odpłynęło 8 mld dolarów – w tym samym czasie do ETF-ów kupujących amerykańskie akcje napłynęło 95 mld dolarów. Wskaźnik cena/zysk dla indeksu S&P500 wynosi około 16, czyli 70 proc. więcej niż dla indeksu MSCI Emerging Markets.