Fryzjerzy już to zrobili. Czy epidemia podbije ceny?

Skomasowany popyt na usługi po ponaddwumiesięcznym zatrzymaniu funkcjonowania fryzjerzy i kosmetyczki sprytnie wykorzystali do podniesienia cen po otwarciu salonów.

Publikacja: 27.05.2020 05:00

Damian Rosiński makler papierów wartościowych, DM AFS

Damian Rosiński makler papierów wartościowych, DM AFS

Foto: parkiet.com

Podwyżki po części tłumaczyć można wyższymi kosztami w celu zapewnienia odpowiedniego reżimu sanitarnego. Biorąc jednak pod uwagę, że ceny większości usług w Polsce od lat systematycznie rosną i wciąż są niższe niż w większości krajów UE, także tych na podobnym poziomie rozwoju, można śmiało przyjąć, że podwyższone stawki za strzyżenie czy manikiur zagoszczą już na stałe. I to nawet uwzględniając względnie niskie bariery wejścia na rynek dla nowych usługodawców.

Czy to oznacza, że w postpandemicznej rzeczywistości powinniśmy się spodziewać wysokiej inflacji? Spróbuję krótko przyjrzeć się zjawisku, bo kształtowanie się cen w dużym stopniu wpłynie na notowania aktywów na rynkach finansowych. Zrobię to jednak nie tyle przez pryzmat Polski, ile globalnych trendów, bo te i tak wpłyną na inflację i wyceny instrumentów w naszym kraju.

To, czy w świetle pandemii i podjętego w jej następstwie silnego luzowania polityki pieniężnej i fiskalnej wygenerowany zostanie deflacyjny czy też inflacyjny impuls, nurtuje obecnie wielu ekonomistów i inwestorów, w szczególności z rynku długu. Gdyby opierać się na chwytliwych, ale mających niewiele wspólnego z rzeczywistością, hasłach o pracujących pełną parą drukarniach banków centralnych czy subsydiowaniu banków komercyjnych, odpowiedź byłaby prosta. Czeka nas wysoka inflacja, a być może wręcz hiperinflacja.

Jednak argumentów przemawiających za dokładnie odwrotnym, groźniejszym, zjawiskiem deflacji jest moim zdaniem w tej chwili więcej. I to nawet jeśli nadal długoterminowe perspektywy (wykraczające poza pierwszą połowę dekady) wskazują, że nie widać innej możliwości trwałego pozbycia się gigantycznej góry długów niż przez „solidarne" przerzucenie ich na wszystkich. A to czyni się przez utratę wartości pieniądza, czyli inflację.

Na wyższą dynamiką cen wskazywałyby dziś zakłócenia podaży i popytu wywołane pandemią w wielu segmentach usług (jak w przypadku fryzjerów) i dóbr przemysłowych (maseczki, sprzęt medyczny etc.), spodziewane odwrócenie procesu globalizacji (według Donalda Trumpa jest już martwa), wyższe koszty funkcjonowania firm w nowych reżimach sanitarnych, wysokie koszty przenoszenia ich bliżej finalnego odbiory (skrócenie łańcuchów dostaw), absurdalne rozdęcie transferów publicznych (np. zasiłki dla bezrobotnych w USA wyższe niż pensja) oraz w szerokim kontekście gigantyczna, w przypadku USA nieograniczona, skala ilościowego łagodzenia polityki pieniężnej na całym świecie (QE również w krajach wschodzących, także NBP).

Lecz sprawy mają się nieco inaczej i to właśnie deflacja wydaje się dziś znacznie poważniejszym zagrożeniem, co potwierdzają wyceny obligacji, rynku pieniężnego i stóp procentowych. Paradoksalnie najłatwiej zbić ostatni wymieniony (hiper)inflacyjny argument. Prowadząc nielimitowany skup aktywów, Fed wpływa co prawda na bazę monetarną, ale nie przyczynia się bezpośrednio do zwiększenia podaży pieniądza. Ta uzależniona jest od aktywności banków w ramach procesu kreacji pieniądza, co determinowane jest przez popyt na kredyt. A z tym od lat jest krucho. Dotykamy tu bowiem problemu prędkości obiegu pieniądza w gospodarce (V), która po załamaniu w czasie poprzedniego kryzysu do dziś nie podniosła się w USA do poziomu sprzed 2007 r. Podczas pandemii ponownie silnie spadła.

Spadek V w dużej mierze wyjaśnia, dlaczego, pomimo poprzednich programów QE w Stanach Zjednoczonych, ale i EBC, Banku Japonii i Banku Anglii, skutkujących potężnym wzrostem podaży pieniądza (bazy monetarnej), przez tyle lat nie udało się sprowadzić inflacji do pożądanych poziomów.

A teraz elementy, z którymi poważnie musi się zmierzyć każdy zwolennik przyspieszenia inflacji w najbliższych kwartałach. Po pierwsze, gigantyczna przecena na rynku surowców (przede wszystkim ropy naftowej) kompensująca zwiększone koszty firm i konsumentów, a z czasem przekładająca się na spadek cen większości kategorii CPI. Po drugie, załamanie popytu wywołane pandemią (w mojej ocenie nie do odrobienia w perspektywie dwóch lat). Po trzecie, wzrost bezrobocia, spadek funduszu płac, zmniejszenie dochodów rozporządzalnych, w oczywisty sposób przekładające się na spadek popytu i niższe ceny. Po czwarte, deflacyjny impuls globalny wywołany aprecjacją dolara (wyższe koszty obsługi dolarowego długu zmniejszają dochody). Po piąte, mocno obniżone rynkowe oczekiwania inflacyjne. Nimi m.in. kierują się banki centralne, ustalając stopy procentowe. To nie są warunki do trwałego zwiększenia dynamiki cen, o hiperinflacji nie wspominając.

Felietony
Wspólny manifest rynkowy
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Felietony
Pora obudzić potencjał
Felietony
Kurs EUR/PLN na dłużej powinien pozostać w przedziale 4,25–4,40
Felietony
A jednak może się kręcić. I to jak!
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Felietony
Co i kiedy zmienia się w rozporządzeniu MAR?
Felietony
Dolar na fali, złoty w defensywie