Tak jak pisałem w ostatnim komentarzu, na początku maja więcej przemawiało za dalszym wzrostem indeksów, mimo że w USA akcje były najdroższe od 2002 r. Ale przecież giełdowym graczom to od ponad 20 lat wcale nie przeszkadza... Indeksy spokojnie rosły.
W pierwszy piątek czerwca wydarzeniem była publikacja miesięcznych danych o rynku pracy w USA. BLS (Bureau of Labor Statistics) poinformowało, że w Stanach zatrudnienie w maju wzrosło o 2,5 mln. Oczekiwano spadku o 8 mln. Różnicę 10 mln miejsc pracy trudno uznać za drobną pomyłkę. Albo myli się BLS i za miesiąc zobaczymy dużą rewizję w dół (BLS często mocno weryfikuje swoje dane), albo bardzo mylili się ci ekonomiści, którzy prognozowali.
Jeśli nie myli się BLS, to znaczyłoby, że Fed i inne banki centralne znacznie przesadziły z tsunami pieniędzy zalewającym rynki i ludzi. Wtedy mielibyśmy alternatywę: albo wysoka inflacja, albo popłoch w bankach i mocne przycinanie druku. To drugie na razie wydaje się mało prawdopodobne. Wynikiem publikacji tego raportu był oczywiście potężny skok indeksów w USA i w Europie. Nasdaq ustanowił nawet rekord wszech czasów.
Potem pojawiły się umowne schody. Pojawiły się dokładnie w środę, 10 czerwca, po posiedzeniu Komitetu Otwartego Rynku (FOMC). Rynki reagują na wynik tego posiedzenia najczęściej dzień po nim. Tak było i tym razem.
Fed oczywiście niczego w polityce monetarnej nie zmienił. Jego szef wspominał o tym, że rozważa się wprowadzenie kontroli krzywej rentowności obligacji (kolejne narzędzie banków centralnych), ale bank jej nie wprowadza. Według Fedu PKB w USA ma spaść w tym roku o 6,5 proc., a bezrobocie ma na koniec roku wynieść 9,3 proc. Poza tym przeczytaliśmy, że uderzenie w gospodarkę przyniesie jej „trwałe" (permanent) szkody, a bank nawet nie „myśli o tym, że może pomyśleć" o podwyżce stóp do 2022 r.