Inwestorzy indywidualni zawsze znajdują się w centrum zainteresowani regulatorów i nadzorców, gdyż jest to najbardziej bezbronna grupa uczestników rynku. Niestety, podejmowane od lat działania doprowadziły bardziej do ubezwłasnowolnienia niż do ochrony inwestorów indywidualnych. Przeregulowanie w tym obszarze paradoksalnie powoduje obniżenie poziomu ochrony, gdyż w kontaktach z tą grupą uczestników rynku pośrednicy mają do spełnienia tak wiele wymogów, że zwyczajnie nie wystarcza czasu ani energii na skupienie się na interesie klienta. Autorzy raportu zdają się rozumieć ten problem i proponują z jednej strony objęcie wszystkich minimalną ochroną, z drugiej zaś – możliwość zrzeczenia się tej ochrony.
Pierwszy z tych kierunków mógłby być zrealizowany poprzez wprowadzenie unijnej licencji dla doradców finansowych. Chodzi tu przede wszystkim o „załatanie dziur" poza rynkiem regulowanym – o ile bowiem w tym segmencie rynku regulacji jest aż nadto, o tyle tam, gdzie regulacji nie ma, gdzie ryzyko dla klienta jest zdecydowanie większe – brak jednolitych standardów regulujących działanie branży doradczej. Na razie propozycja dotyczy dobrowolnej licencji opartej o wymogi tworzone w poszczególnych krajach, jednak należy się liczyć z ujednoliceniem tej tematyki na poziomie unijnym w najbliższych latach.
Drugi z tych kierunków to postulat uwolnienia inwestorów od krępujących ich regulacji. Każdy z inwestorów dysponujących określoną wartością aktywów (50 tysięcy euro) i posiadający doświadczenie (trzy lata na rynku instrumentów finansowych) mógłby zostać na swoją prośbę uznany za „nieprofesjonalnego inwestora kwalifikowanego". Dzięki temu miałby łatwiejszy i szerszy dostęp do instrumentów finansowych, nie musiałby podpisywać oświadczeń o objętości książki telefonicznej, mógłby nabywać papiery wartościowe niedostępne dla inwestorów indywidualnych.
Pozornie to brzmi bardzo obiecująco, ale jeśli zagłębimy się w temat, to dojdziemy do wniosku, że propozycja ta de facto oznacza ogłoszenie kapitulacji regulacyjnej. Jest to przyznanie, że regulacje szkodzą inwestorom i że lepiej będzie bez nich. Ale jednocześnie taka propozycja dyskryminuje tych, o których regulacje powinny dbać najbardziej, czyli drobnych inwestorów indywidualnych. Im wciąż będzie trudno dokonywać inwestycji na rynku regulowanym, co bynajmniej nie oznacza, że będą ponosić mniejsze ryzyko. Wręcz przeciwnie – zniechęceni mitręgą biurokratyczną związaną z uczestnictwem w rynku regulowanym, koniecznością podpisywania mnóstwa oświadczeń, wypełniania testów odpowiedniości – pójdą tam, gdzie takich wymogów nie ma: na rynek kryptoaktywów czy inwestycji skrajnie „alternatywnych". Ale tam stracą swoje pieniądze poza czujnym okiem regulatorów i nadzorców i nie będą burzyć ich spokoju ducha.
Pomimo powyższych zastrzeżeń popieram ten ruch, gdyż jest to próba wyjścia ze spirali nadużyciowo-regulacyjnej. Chodzi o to, że każde nadużycie powoduje wzrost obciążenia regulacyjnego, nawet jeśli przyczyną nadużycia nie był brak regulacji, tylko ich naruszenie. A wzrost obciążenia regulacyjnego powoduje, że pośrednicy dbają o zebranie podpisów inwestorów zamiast o ich wynik inwestycyjny. Doszliśmy do tego, że objętość niezbędnych do podpisania dokumentów jest tak duża, że przeciętny człowiek nie jest w stanie ich przeczytać ze zrozumieniem. Ten problem dla drobnych pozostanie nierozwiązany – im mniej profesjonalny inwestor, tym więcej będzie musiał podpisać niezrozumiałych dokumentów i tylko tym średnim zostanie to oszczędzone. Niemniej doceniam próbę przerwania tego błędnego koła – może w kolejnym kroku regulacje pozwoliłyby zrzec się ochrony także drobnym inwestorom. Tym bardziej że raport stwierdza oczywistą oczywistość: inwestorzy nie czytają dokumentów informacyjnych. Postuluje, aby wysiłki szły nie w kierunku zawartości tych dokumentów, tylko sposobu przyjaznego przekazania treści. A obecnego zakresu wymaganych treści nie da się w przyjazny sposób przedstawić, konieczne będzie zatem zmniejszenie zakresu tych treści.