„Walka" z Węgrami o pierwsze miejsce w niechlubnym zestawieniu wskaźników wzrostu cen dla jednych jest niczym jutrzenka pozytywnego trendu w gospodarce, dla innych sygnałem, że dzieje się coś złego.
Od ponad 20 lat uczyliśmy się życia bez inflacji, więc siłą rzeczy nie do końca jesteśmy zgodni co do jej długotrwałych konsekwencji. Jeszcze pół roku temu, przed wybuchem pandemii, można było spotkać komentarze o dobroczynnych skutkach zjawiska rosnących cen między innymi dla giełdy. Przecież perspektywa dłuższego utrzymywania się takich wskaźników dawała szansę na trwałe zwyżki na rynku papierów udziałowych. Zwłaszcza że papiery dłużne i depozyty zaczęły wyraźnie odstraszać.
Zastanówmy się jednak, czy to „rynek" jako taki podpowiada nam właściwe kierunki i sugeruje najbliższe strategie? Bo gdy obserwuje się działania decydentów w jego otoczeniu, ma się w zasadzie wrażenie, że na tę ścieżkę jesteśmy świadomie spychani. Zadowoleni z podwyżek wynagrodzeń i zatroskani wzrostem cen zaczynamy powoli wracać myślami do czasów, gdy impulsywna konsumpcja była jedyną ucieczką przed utratą wartości pieniądza. I gdy kumulowanie nadwyżek świadczyło o nieroztropności.
Bank centralny, główny sprawca tego dysonansu poznawczego, uspokaja, że to sytuacja przejściowa. Sam zaś inwestuje w złoto, pokazując wyraźnie, że nie zamierza realizować głównego, konstytucyjnego celu, dla jakiego został powołany. I nie broni wartości złotego, bo wie, że w tej sytuacji korzystniej będzie wyciskać doraźne korzyści z deprecjacji naszej waluty. Gospodarka polska od lat napędzana siłą konsumpcji dalej może z tego napędu korzystać, a eksport nie powinien spadać, więc po co rozdzierać szaty? Po co krakać, że ta niekonwencjonalna polityka pieniężna doprowadzi w końcu do stagflacji...?
Na marginesie warto się zastanowić, czy w imię „nowej" od ćwierćwiecza idei gospodarczej nie zostaniemy wyciśnięci jak cytryna, z której sok ma nas uodpornić na wszystkie choroby współczesnego świata. Świata, w którym narasta tendencja do leczenia niekonwencjonalnych zjawisk absurdalnie konwencjonalnymi metodami. Pozostawię więc czytelników z wątpliwością w pytaniu – czy ten „sok z cytryny" uodporni nas przed skutkami globalnej pandemii?