We frontalnym natarciu są jednak poglądy o „nowej rzeczywistości", w której już żaden limit nas nie obowiązuje, a samo wypowiadanie tego słowa jest szkodliwe. Czy zatem limit długu to przeżytek i nie jest on nam już potrzebny?
Oczywiście dyskusja dotycząca limitu zadłużenia nie jest przypadkowa. Nie byłoby jej, gdyby nasz dług publiczny wynosił 30 czy 40 proc. PKB. Zwykle jest tak, że limity stają się niewygodne, kiedy do nich docieramy, i właśnie tak jest teraz. Ponieważ jednak konstytucyjny limit dotyczy długu, który definiuje ustawa zasadnicza, mamy spory wpływ na to, co uznać za dług, a co nie. Ale jednak całe to kombinowanie i tak jest uciążliwe. Lepiej znieść limit i pozbyć się problemu, prawda? Żeby być fair, należy wspomnieć, że dylematy polskiego rządu nie są odosobnione. My mówimy o limicie 60 proc. PKB, tymczasem amerykańskie Biuro Analiz Budżetowych szacuje, że bez zmian w polityce fiskalnej w USA relacja długu do PKB w 2050 roku zbliży się do 200 proc.! Relacja powyżej 100 proc. jest już w wielu europejskich krajach. Poza Grecją i Włochami są to także Portugalia, Francja i Hiszpania, a niedługo do tego grona dołączy Wielka Brytania. Problem jest zatem powszechny i kiedy szefostwo Fedu i EBC mówi jednym głosem, żeby wydawać więcej i nie przejmować się długiem, a Powell dodaje wręcz, że Fed może wydrukować tyle pieniędzy, ile tylko uzna za stosowne, pokusa jest duża. Politycy lubią wydawać bez limitów.
Zanim odeślemy koncepcję limitu długu do annałów, oddajmy na chwilkę głos naukowcom. W opracowaniu z kwietnia Salmon i de Rugy podsumowali 24 badania dotyczące relacji długu i wzrostu gospodarczego pochodzących z ostatniej dekady. W ilu z nich stwierdzono pozytywny wpływ wysokiego zadłużenia na wzrost gospodarczy w dłuższym okresie? W żadnym! Jedynie dwa takie badania określają wpływ jako neutralny, a aż 21 jako jednoznacznie negatywny. Co więcej, próg, po przekroczeniu którego ten negatywny wpływ zaczyna się ujawniać, określony został przeważnie na 90–100 proc., czyli został już przekroczony w większości krajów rozwiniętych. Warto podkreślić, że badania te nie pochodzą z odległej przeszłości, ale z ostatniej dekady i często wśród autorów znajdziemy amerykańskich ekonomistów. Aż dziw, że nie dotarły one do Fedu.
Pobawię się jednak sam z sobą w adwokata diabła. A co, jeśli teraz naprawdę „jest inaczej", jeśli banki centralne mogą zapewnić rządom nieograniczone finansowanie, raz na zawsze eliminując problem długu? Mógłbym szybko stwierdzić, że przecież przerabialiśmy to w poprzednim systemie, ale nie będę szedł na łatwiznę. Finansowany przez banki centralne interwencjonizm ma dwa zasadnicze efekty: cykliczny i redystrybucyjny. Ten pierwszy polega na tym, że w sytuacji, gdy z wyjątkowych przyczyn popyt w gospodarce załamuje się, interwencja rządu minimalizuje ten negatywny efekt. W mojej ocenie interwencja ta może być skuteczna w sytuacji, gdy ekstremalnie wysoki poziom asymetrii informacyjnej paraliżuje podejmowanie decyzji w sposób rynkowy. Uważam, że do takiej sytuacji doszło w marcu, ale bardzo szybko ona ustąpiła. W innych sytuacjach lepsze decyzje alokacyjne podejmuje rynek, a jeśli ktoś nie pamięta już Polski z czasów PRL, może sprawdzić w Wenezueli, Korei Płn. czy na Kubie. Efektu redystrybucyjnego nadal większość osób nie rozumie, choć mam wrażenie, że powoli się to zmienia. To, że rządy pożyczają za niemal darmo lub nawet po ujemnych stopach procentowych, sprawia, że cierpią ci, którzy mają nadwyżki oszczędności. Warto pamiętać (pierwszy rok ekonomii), że stopa procentowa jest jedną z najważniejszych cen w gospodarce, będącą wypadkową podaży oszczędności i popytu na nie, zwykle o charakterze inwestycyjnym. Tu od razu należy rozdzielić sytuację dawców i biorców oszczędności. Japonia, będąca największym dawcą oszczędności na świecie, funkcjonuje przy długu do PKB na poziomie 250 proc. bez natychmiastowych katastroficznych konsekwencji, bo Japończycy sami sobie go finansują, a do tego finansują jeszcze inne kraje. Polska jest w gronie biorców oszczędności, bez których nie będziemy w stanie szybko się rozwijać. Jeśli kapitał globalny uzna, że nie chce już subsydiować wydatków publicznych (a zwykle podejmuje takie „decyzje" dość zero-jedynkowo), będziemy mieć pożar.
Nawet jednak w przypadku krajów niepolegających na zagranicznym finansowaniu bardzo wysokie zadłużenie może być problematyczne. Jeśli o alokacji kapitału nie decyduje rynkowa stopa procentowa, alokacja ta z czasem będzie coraz mniej efektywna, spadnie innowacyjność będąca kluczową zmienną determinującą wzrost gospodarczy. W dzisiejszej dyskusji na temat polityki gospodarczej mamy w zasadzie jedynie licytację o to, kto da więcej, kto zaproponuje większy pakiet, większy deficyt, większy dodruk. Myślenie długoterminowe o tym, jak zapewnić powrót na ścieżkę stabilnego wzrostu gospodarczego, jest w zasadzie nieobecne. Pomijając efekt sygnalny dla kapitału zagranicznego (cały czas niebagatelny w przypadku Polski), wolałbym, aby limitu długu nie było, aby rządy pokazały jasno, jaką mamy ścieżkę (całkowitego) długu i co trzeba zrobić, żeby rozwijać się przez kolejnych dziesięć lat, a nie dotrwać do roku następnego.