Ciągle mam w pamięci galę rynku kapitałowego po wejściu PZU na giełdę, kiedy stojący razem ze mną jeden z rządowych akuszerów tego debiutu, doskonale orientujący się w londyńskim City i na Wall Street, pokazywał mi dyskretnie grupki rozmawiających ze sobą inwestorów w eleganckich smokingach: „O, tamten ma w portfelu 10 miliardów dolarów, ten obok dwa razy tyle, a ten najbardziej uśmiechnięty, to chyba sam już nie wie, ile ma. Przyjechała do nas naprawdę światowa finansjera...". Zostałem również wtedy grzecznie upomniany, że jeśli na zaproszeniu jest napisany dress code „black tie", to mam przychodzić w smokingu, a nie w garniturze, bo zagraniczni goście z „jet set" mogą wywieźć z Polski niekorzystne wrażenie. Następnego dnia pojechałem i kupiłem sobie smoking.
Dlaczego o tym piszę? Nie dlatego, aby się pochwalić, że mam w szafie smoking, tylko dlatego, aby przypomnieć, że już kiedyś w historii przyjechał na warszawski parkiet wielki finansowy świat. Przywiózł ze sobą nie tylko smokingi, ale przede wszystkim ogromne pieniądze. Debiut PZU był przełomowy nie tylko z powodu największej w historii wartości IPO, ale także niezwykle intensywnego handlu sesyjnego, jaki rozbudził. Warto przypomnieć kilka liczb: oferta publiczna opiewała na 8,1 mld zł, a na debiutanckiej sesji PZU „zrobiło" astronomiczne 5,1 mld zł obrotu (cały rynek – 6,7 mld zł). „Głodne" akcji były instytucje finansowe, bo zamówiły dziesięciokrotnie więcej akcji w IPO, niż było dla nich zaoferowanych. Był to największy debiut wówczas w 19-letniej historii GPW. PZU pobiło poprzedni rekord z 2004 r. należący do PKO BP.
Kamieni milowych dla rynku kapitałowego można szukać na wiele sposobów. Jednym z nich jest właśnie wchodzenie na giełdę nowych, wielkich spółek, które powodują prawdziwy wstrząs jakościowy. To nie oferty opiewające na kilkaset czy nawet miliard złotych, bo nad tymi wielu zagranicznych inwestorów nawet się nie pochyli. Po prostu są dla nich zbyt małe, aby chcieli zainteresować się lokalnym rynkiem w Warszawie. Może to brutalnie zabrzmi, ale zdecydowana większość ofert w historii GPW z punktu widzenia zagranicy była jak „na waciki". Bo dla rekinów inwestowania liczy się jedynie oferta publiczna i kapitalizacja liczone w grubych miliardach dolarów czy euro. Przekłada się to na tak pożądaną płynność, by można kupić bardzo duże pakiety akcji i nie wpływać dramatycznie na cenę. A w razie konieczności w ten sam sposób się ich pozbyć.
Po dekadzie od debiutu PZU doczekaliśmy się jeszcze większego – Allegro. Spółka ma wszystko, o czym marzą zagraniczni inwestorzy: „jest od zawsze prywatna", działa w innowacyjnej i topowej branży, a jej historia przypomina American Dream, że można zbudować wielką firmę, zaczynając w piwnicy. Ktoś powie: „Prusek, to tylko tanie sentymenty!". Nieprawda, inwestorzy to lubią, choć oficjalnie – tak jak do wielu innych rzeczy – się nie przyznają. Nie na darmo ciągle przypominane jest, że twórcy Apple'a – Steve Jobs i Steve Wozniak – zaczynali w garażu. I nawet jeśli jest to mit, to naprawdę realne jest, że dali początek jednej z największych korporacji świata, która w sierpniu tego roku – jako pierwsza amerykańska firma – przekroczyła wartość dwóch bilionów dolarów, a droga od biliona do dwóch zajęła jej jedynie dwa lata. Ale zostawmy Apple'a i wróćmy do Allegro. Każdy rynek buduje firmy na miarę swoich możliwości i wielkości gospodarki. Dla rozwoju rynku kapitałowego i dobrobytu społeczeństw niezwykle ważne jest, aby kiedyś trafiły do obrotu publicznego i stały się magnesem nie tylko dla krajowych, ale także zagranicznych inwestorów. I naprawdę obojętne, jakie czyste motywacje temu towarzyszą: może być to częściowa dezinwestycja dotychczasowych akcjonariuszy, tak było w przypadku PZU i Allegro, albo towarzyszące temu pójście po zdobycie kapitału lub wyłącznie nowe akcje. Motywacje mają oczywiście wpływ na wyceny akcji w IPO, ale liczy się przede wszystkim finał: najlepiej wielomiliardowe IPO i taki sam debiut na parkiecie. Owszem, zdarzają się i brudne motywacje, które kończą się fraudami, upadłościami i skandalami. Mamy z takimi do czynienia na wielu rynkach finansowych, nie tylko rozwijających się, ale także dojrzałych. Zadaniem nadzoru finansowego, audytorów czy mediów jest, aby zminimalizować groźbę takich debiutów, które niszczą reputację rynku kapitałowego. Niestety, nie zawsze się udaje. Nie zmienia to faktu, że właśnie debiuty solidnych firm budują siłę rynku kapitałowego i przekładają się na zyski z kapitału zarówno dla indywidualnych inwestorów, jak i klientów wielkich funduszy, którzy gdzieś na końcu odcinają kupony.
Oby na kolejny tak spektakularny debiut jak Allegro, lub przynajmniej porównywalny, nie przyszło nam czekać kolejną dekadę. Nasza gospodarka jest akurat w recesji, ale przecież mamy za sobą prawie 30 lat nieprzerwanego wzrostu PKB, co jest żyzną glebą dla budowania wielkich firm, które mogą być wizytówką całej gospodarki. I dać impuls do rozwoju warszawskiej giełdy, wreszcie także przy udziale zagranicznego kapitału, który omijał nas skutecznie od kilku długich lat. Problemy były istotne nie tylko z punktu widzenia zagranicy, np. niskie kapitalizacje, niska płynność, upolitycznienie na wpół sprywatyzowanych firm. Nie wszystkie mają szansę zostać szybko usunięte, lecz mimo to ruch kapitału w Warszawie już się zaczął, przybywa indywidualnych inwestorów, TFI wreszcie dostają miliardy świeżej gotówki do zagospodarowania, nabierają rozpędu PPK. Jednak właśnie za sprawą takich debiutów jak Allegro usłyszy o nas świat. Może najwyższy czas, aby przynajmniej mierzyć smokingi.