Warren Buffett nazwał go „prawdopodobnie najlepszą pojedynczą miarą aktualnego stanu wycen". Tak zwany „wskaźnik Buffetta" migał na czerwono już tak długo, jak rosną akcje i można by pomyśleć, że jest to przestarzały relikt, bezwartościowy w prognozowaniu kierunku, w jakim zmierza rynek- pisze na łamach "Fortune" Shawn Tully.
Wskaźnik Buffetta mierzy stosunek całkowitej wartości giełdy do produkcji USA. Chodzi o to, że nienormalnie wysokie wyceny w stosunku do PKB mogą pozostać na tych poziomach, a co dopiero stamtąd rosnąć, jeśli przyszłe zarobki również poszybują, pochłaniając znacznie większą niż normalnie część dochodu narodowego. Może się to zdarzyć przez kilka lat, jednak w dłuższej perspektywie ponadwymiarowe zyski wracają do ich tradycyjnego udziału w PKB. Jak mawiał Milton Friedman: „Z biegiem czasu zyski przedsiębiorstw nie mogą wchłonąć więcej ich tradycyjnego udziału w krajowej produkcji w naszej konkurencyjnej gospodarce". Kiedy następuje „powrót do średniej" w zyskach, wyceny również spadają.
Wielokrotnie byliśmy świadkami takiej sytuacji. Różnica polega teraz na tym, że akcje nigdy tak długo nie sprzeciwiały się zasadzie Buffetta, ani nie szły w górę z tak niewiarygodną siłą. Ponieważ spółki z indeksu S&P 500 to 70 proc. wartości wszystkich amerykańskich akcji, można ich użyć jako wskaźnika zastępczego dla ogólnej kapitalizacji rynkowej. Od ćwierćwiecza, do końca 2020 r., mierzona na koniec roku mediana kapitalizacji rynkowej S&P w relacji do PKB wynosi 85,65 proc. Liczba ta waha się od 54% w 2008 roku podczas kryzysu finansowego do 131 proc. u szczytu bańki technologicznej w 1999 roku. Od końca szaleństwa dot.com wskaźnik nie osiągnął ponownie 100 proc., aż do koniec 2016 roku.