Inwestorzy doczekali się informacji o tym, kto zostanie szefem Fedu, a Amerykanie zapewnienia, że na Gwiazdkę dostaną podatkowy prezent. Rynki zareagowały spokojnie, ale mogą się jeszcze rozkręcić.
Powell zaostrzy łagodnie
Zmiana na stanowisku prezesa Rezerwy Federalnej to wydarzenie ważne, ale nie przełomowe. Tym bardziej że znajdzie się na nim kontynuator dotychczasowej linii działania Fedu, członek zarządu tego gremium, Jerome Powell. W polityce pieniężnej jednego z najważniejszych banków centralnych świata niewiele się więc zmieni. Stopy będą podnoszone stosownie do warunków i zależnie od sytuacji, podobnie też będzie przebiegał proces redukcji sumy bilansowej. Czy wybór innej osoby, choćby Johna Taylora, miałby inne konsekwencje, trudno powiedzieć. W każdym razie mamy Powella i tego typu dywagacje są już bezprzedmiotowe. Rynek walutowy zareagował niewielkim osłabieniem dolara, a giełdy przyjęły nominację neutralnie, choć w oczekiwaniu na decyzję indeksy na Wall Street przebywały nieznacznie pod kreską. S&P500 środowego rekordu nie pobił, ale na nowy historyczny szczyt wspiął się Dow Jones, choć trudno to uznać za wielkie wydarzenie. Ogłoszenie głównych założeń reformy podatkowej za oceanem także nie przyniosło niespodzianek i wszystko wskazuje na to, że Amerykanie dostaną na Gwiazdkę obiecany prezent, a jego przygotowywanie obejdzie się bez większych perturbacji. W takich warunkach można spokojnie szykować się do świąt i z optymizmem patrzeć na perspektywę rynków akcji, przynajmniej do końca roku i przynajmniej w Stanach Zjednoczonych. Powodów do niepokoju nie powinni mieć też inwestorzy gustujący w rynkach wschodzących. Trzeba jednak pamiętać, że efekty podatkowej reformy pojawią się dopiero w bardziej odległej perspektywie, a w tej bliższej czeka nas jednak najprawdopodobniej kolejna podwyżka stóp procentowych. Z tym wydarzeniem może być związane pewne ryzyko, szczególnie dla emerging markets, trudno bowiem ocenić, czy jest ona już w pełni zdyskontowana i czy nie spowoduje rynkowych zawirowań. Zaostrzanie, choćby łagodne i stopniowe, jest jednak zaostrzaniem, a jego konsekwencje kiedyś mogą się skumulować i wywołać reakcję.
Surowce szykują się do korekty
Cena miedzi po dotarciu pod koniec października do prawie 7100 dolarów za tonę, czyli w okolice poziomu z lipca 2014 r., spadła w ostatnich dniach poniżej 7000 dolarów i wszystko wskazuje na to, że na razie byki nie są w stanie uzyskać więcej i muszą na jakiś czas oddać inicjatywę. Korekta raczej nie będzie zbyt głęboka i powinna wyczerpać swój potencjał po spadku do około 6500 dolarów, a najbardziej prawdopodobnym scenariuszem może być ruch w bok. Oczywiście pod warunkiem, że Chiny nie wyskoczą z jakąś niespodzianką, która mogłaby pogorszyć nastroje na rynku tego metalu. Notowania dolara nie powinny mieć wielkiego wpływu na zachowanie cen miedzi. Wsparciem dla nich są bardzo dobre dane makroekonomiczne z gospodarek strefy euro i Stanów Zjednoczonych, co nawet przy ewentualnym nieco mniejszym popycie z Chin nie powinno grozić większą przeceną. Końcówka października przyniosła kontynuację zwyżek cen niklu, cynku i aluminium. Notowania niklu 1 listopada skoczyły o 7 proc., osiągając poziom najwyższy od połowy 2015 r. Od czerwca obecnego roku zyskały już 45 proc., a od dołka z lutego 2016 r. poszły w górę o 64 proc. Do ogłoszenia „prawdziwej" hossy na tym rynku jeszcze trochę brakuje, linia długoterminowego trendu spadkowego wciąż bowiem jest niezagrożona i trudno się spodziewać szybkiego ataku, mogącego doprowadzić do jej przełamania. Ta sztuka już w marcu udała się w przypadku aluminium i ceny tego metalu są obecnie powyżej poziomu z jesieni 2012 r., a na korektę wcale się nie zanosi. Notowania cynku, po przekraczającej 100 proc. fali wzrostowej, zapoczątkowanej w styczniu 2016 r., są już na poziomie z sierpnia 2007 r.
Złoto wciąż patrzy na Fed i dolara. Czwartkowej nominacji Jerome Powella na szefa Rezerwy Federalnej ani osłabienia amerykańskiej waluty byki nie zdołały jednak wykorzystać. Notowania kruszcu dotarły na moment do 1285 dolarów za uncję, ale dzień kończyły prawie 10 dolarów niżej. Z technicznego punktu widzenia kontynuacja rozpoczętego pod koniec października ruchu w górę byłaby najbardziej prawdopodobna, nawet z opcją powrotu w okolice 1300 dolarów, ale tu decyduje bardziej dolar niż technika.
Symptomy możliwej spadkowej korekty można dostrzec na rynku ropy naftowej, przy czym są one bardziej wyraźne w przypadku amerykańskiej WTI. Jej notowania od kilku dni nie mogą przebić się powyżej 55 dolarów za baryłkę. Po kilku nieudanych próbach ruch w dół jest bardzo prawdopodobny, choć napięcie przed zbliżającym się posiedzeniem OPEC i sygnały o dużych szansach na przedłużenie ograniczeń w wydobyciu będą raczej skutecznie przeciwdziałać większym spadkom notowań. W przypadku Brent mamy nieco odmienną sytuację, w której niedźwiedzie próbują doprowadzić do powrotu ceny poniżej 60 dolarów za baryłkę. Na razie bez powodzenia.