Choć jeszcze niedawno indeksy w USA zbliżały się do historycznych maksimów, to pierwsze tygodnie nowego roku przyniosły gwałtowną przecenę akcji. Przecena ta okaże się albo znaczącą korektą (krachem) w trendzie wzrostowym, albo dopiero początkiem dłuższej bessy. Trzeciego wyjścia nie ma. Tak czy inaczej, czeka nas rok pełen zmienności, niepewności i emocji, co koresponduje z tradycyjnym wizerunkiem rozpoczętego właśnie w Chinach Roku Małpy.
Słabość, jaką od początku roku prezentują główne parkiety świata, jest nietypowym zjawiskiem o tej porze roku. Jednocześnie zaś w minionych kilku dziesięcioleciach dwa przypadki, w których pierwsze 5–6 tygodni nowego roku przynosiło drastyczne spadki indeksów giełdowych, to nie tak odległe lata 2008 i 2009 (wykres 1). Tąpnięcie z 2008 roku było jedynie sygnałem nadchodzących kłopotów dla globalnej gospodarki i rynków kapitałowych. Z kolei styczniowa słabość w kolejnym roku okazała się ostatnim tchnieniem bessy. Niestety, ponieważ jeszcze dwa miesiące temu indeksy akcji w USA zbliżały się do historycznych maksimów, obecne spadki trudno traktować jako ostatni akord rynku niedźwiedzia. Amerykańska gospodarka znajduje się w fazie spowolnienia, ale jeszcze nie recesji, jak to miało miejsce w drugiej połowie 2008 roku. Dlatego przecenę z ostatnich tygodni można określić albo jako znaczącą korektę (krach) w trendzie wzrostowym, albo dopiero początek dłuższej bessy. Trzeciego wyjścia nie ma. Dopóki nie ma jednoznacznych dowodów załamania gospodarki w USA, będę trzymał się pierwszego scenariusza. Oznacza on co prawda potencjalny spadek S&P 500 do 1600 pkt (wzorem roku 2011 czy 1966), ale i tak jest o niebo lepszy niż powtórka z bessy lat 2008–2009 (wykres 2).
Ważne wybory w USA
Skala niepewności przy tworzeniu wszelkich prognoz jest wprost proporcjonalna do zmienności panującej na rynkach. Tymczasem zarówno na giełdach, jak i w gospodarkach czy w polityce sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie. W USA rozpoczęła się niedawno najważniejsza batalia polityczna, której finałem będą jesienne wybory prezydenckie. Konsekwencje decyzji amerykańskich wyborców będą zapewne bardzo znaczące, również dla portfeli inwestorów. Dziś jednak trudno obstawiać, kto zostanie 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych. Równie dużą niepewność niesie ze sobą coraz bardziej palący problem z masowym napływem imigrantów do Europy, w której pewną rzeczą stają się jedynie spadające poparcie dla kanclerz Merkel i rosnące wsparcie dla sceptycznych wobec Unii ugrupowań. Ponieważ zazwyczaj problemy się przyciągają, w ostatnich dwóch miesiącach w strefie euro objawiło się zagrożenie, które wydawało się już dawno wyeliminowane. Powróciły obawy o stabilność, a nawet wypłacalność sektora bankowego. I to w jakiej skali! Kwestionowanie jakości aktywów w bankach włoskich, hiszpańskich czy greckich nikogo już nie dziwi, ale postawienie pod pręgierzem największego banku Niemiec to zupełnie co innego. Trudno się dziwić, że po najgorszym od 2008 roku początku roku na giełdach wszyscy zaczęli sobie przypominać konsekwencje upadku Lehman Brothers. Wygląda na to, że Europejski Bank Centralny, starając się doścignąć inne banki centralne w skuteczności prowadzenia wojen walutowych, zupełnie zapomniał o podstawowej roli gwaranta stabilności systemu bankowego.
Nie sądzę jednak, żeby zamieszanie wokół systemu bankowego Europy (a szczególnie Deutsche Banku) miało trwać tak długo, jak cztery czy osiem lat temu. Czasy się zmieniły, podobnie jak uprawnienia banku centralnego. To, co kiedyś wydawało się niemożliwe, teraz stało się normą. Wyobrażam sobie również, że zazwyczaj bardzo konserwatywni i pryncypialni (np. wobec zadłużonych Greków) Niemcy, poluzują nieco swoje zasady w przypadku poważnego systemowego zagrożenia we własnym kraju. To, czy i w jakim stopniu będą zmuszeni do podjęcia bardziej zdecydowanych kroków, zależy od rozstrzygnięcia największej zagadki tego roku, czyli rozstrzygnięcia, czy faza gospodarczego spowolnienia przejdzie w recesję, czy nie.
Spadek tempa wzrostu w USA oraz zatrzymanie ożywienia w Europie są niezaprzeczalne i w dużej mierze związane ze słabością przemysłu, inwestycji kapitałowych oraz wymiany handlowej. Do niedawna konsumpcja i usługi, stanowiące w państwach rozwiniętych około 70 proc. PKB, trzymały się na tyle mocno, że neutralizowały negatywne tendencje w innych obszarach gospodarki. Jednak dane z ostatnich miesięcy pokazały, że słabość bywa zaraźliwa i dotychczasowa siła konsumenta po obu stronach oceanu zaczęła zanikać. Wzrost gospodarczy w USA zwalniał z kwartału na kwartał i w ciągu ostatniego roku spadł z 2,8 proc. do 1,8 proc. (wykres 3). Samo obecne tempo wzrostu nie jest powodem do obaw, ale utrzymująca się tendencja spadkowa już tak. Jeśli Amerykanie mają ominąć recesyjne rafy, to, podobnie jak w 2012 r., już od pierwszego półrocza tego roku dynamika PKB powinna ponownie przyspieszyć. W przeciwnym razie prawdopodobieństwo powtórki z 2008 r. zdecydowanie rośnie. Co ciekawe, pomimo niezbyt zachęcających odczytów ekonomicznych z ostatnich tygodni, szacunek PKB za pierwszy kwartał tworzony przez oddział Fed z Atlanty wskazuje na skok rocznej dynamiki wzrostu gospodarczego ponownie powyżej 2 proc. Może jednak uda się Amerykanom uniknąć recesji, a inwestorom giełdowym prawdziwej bessy.