Podręczniki finansów definiują bank jako instytucję, która pośredniczy między oszczędzającymi gospodarstwami domowymi a przedsiębiorcami potrzebującymi finansowania projektów inwestycyjnych. Współczesne banki są bardzo dalekie od tego modelu. Wciąż są pośrednikami, ale większość udzielanych przez nie kredytów nie pochodzi z depozytów. W systemie rezerwy cząstkowej banki kredyt kreują. I w większości wcale nie finansuje on produktywnych inwestycji firm, tylko zakup nieruchomości. W Wielkiej Brytanii w 2012 r. kredyty hipoteczne odpowiadały za 65 proc. portfeli kredytowych banków, a kredyty konsumpcyjne za kolejne 7 proc. Z pozostałych 28 proc. kredytów spora część posłużyła do zakupu nieruchomości komercyjnych. Turner wylicza, że pożyczki typowo inwestycyjne odpowiadają za nie więcej niż 14 proc. portfeli banków. W innych dojrzałych gospodarkach jest podobnie. Nawet w Polsce, jak wynika z danych NBP, od 2005 r. wartość kredytów dla gospodarstw domowych przewyższa wartość kredytów dla firm: obecnie blisko dwukrotnie.
Dług gospodarstw domowych w nadmiarze jest zaś zdaniem Turnera formą „gospodarczego zanieczyszczenia". Kredyt hipoteczny zwykle przynosi korzyści obu stronom transakcji – nabywcy nieruchomości i bankowi – więc w tym sensie jest społecznie pożyteczny. Ale w skali makroekonomicznej powoduje negatywne efekty zewnętrzne. O ile kredyty finansujące inwestycje firm przyczyniają się do wzrostu produktywności i w efekcie rozwoju gospodarki, dzięki czemu zapewniają sobie źródło zwrotu, o tyle kredyty nieruchomościowe takiego efektu zwykle nie mają. W najlepszym przypadku skutkują chwilowym wzrostem aktywności w budownictwie, w najgorszym finansują zakup istniejących aktywów, podbijając jedynie ich ceny i zwiększając poziom zadłużenia społeczeństwa w stosunku do PKB. Gdy bańka pęka, konsekwencją jest tzw. recesja bilansowa, z którą od dekad zmaga się Japonia, a obecnie prawdopodobnie także strefa euro.
Iluzoryczne bezpieczeństwo
Teza, którą stawia Turner, jest publicystycznie przejaskrawiona. Część inwestycji w nieruchomości przyczynia się do wzrostu produktywności, szczególnie w takich krajach jak Polska, gdzie utrzymuje się niedobór mieszkań i lokali użytkowych. Co do zasady jednak byłemu szefowi FSA trudno odmówić racji. A to prowadzi do pesymistycznych wniosków.
Strukturę akcji kredytowej zdaniem Turnera trudno będzie bowiem zmienić. Z jednej strony banki wolą kredyty hipoteczne niż kredyty dla firm, bo te pierwsze wydają się z ich perspektywy bezpieczniejsze. Nawet gdy pęka bańka na rynku nieruchomości, straty z portfela takich kredytów są z reguły niewielkie. Tymczasem finansowanie projektów inwestycyjnych jest obarczone dużą niepewnością i wymaga bardziej czasochłonnych analiz. Z drugiej strony popyt na nieruchomości nieuchronnie rośnie. Jedną z przyczyn jest bogacenie się społeczeństw: przy pewnym poziomie zamożności gospodarstwa domowe nasycają się konsumpcją i większą część swoich dochodów przeznaczają na zakup atrakcyjnych mieszkań. Ograniczona podaż gruntów w dobrych lokalizacjach sprawia, że nieruchomości drożeją, co jest jedną z kluczowych przyczyn wzrostu nierówności majątkowych w zachodnich społeczeństwach. To jest z kolei źródłem rosnącego popytu na kredyty hipoteczne i konsumpcyjne. Mniej zamożne gospodarstwa domowe obawiają się, że jeśli nie kupią mieszkania na kredyt, w przyszłości ceny znajdą się poza ich zasięgiem. To utrwala strukturę portfeli kredytowych banków, bo jednocześnie popyt na kredyt inwestycyjny tłumi postęp technologiczny. Firmy z nowoczesnych sektorów osiągają gigantyczną skalę działalności bez dużych inwestycji w kapitał trwały.
Banki centralne w ślepym zaułku
Jeśli Turner ma rację, to jakiekolwiek próby pobudzenia akcji kredytowej banków, z ilościowym łagodzeniem polityki pieniężnej (QE), operacjami LTRO i ujemnymi stopami procentowymi włącznie, okażą się nie tylko nieskuteczne, ale wręcz szkodliwe. Po pierwsze, luźna polityka pieniężna potęguje nierówności społeczne, bo podbija ceny aktywów finansowych i nieruchomości, znajdujące się w rękach zamożniejszych gospodarstw domowych. Po drugie, zachęca banki do spekulacji istniejącymi aktywami zamiast kredytowania produktywnych inwestycji. Po trzecie, gdyby mogła zadziałać, to przyspieszenie wzrostu gospodarek odbyłoby się kosztem ponownego wzrostu zadłużenia społeczeństw.
Z diagnozy, którą stawia Turner, automatycznie wynikają remedia. Aby wyleczyć współczesne gospodarki z tendencji do niestabilności, trzeba ograniczyć podaż nieproduktywnego kredytu. W tym celu bankom należy radykalnie podwyższyć wymogi kapitałowe (zdaniem Turnera całkowite aktywa banków mogłyby zostać spokojnie ograniczone do pięciokrotności kapitału, a nie 33-krotności, jak nakazują zapisy Bazylei III), ale też mocniej je zniuansować, aby udzielanie kredytów dla firm było bardziej opłacalne niż hipotecznych. Konieczne też jest zniesienie istniejących w wielu systemach prawnych preferencji (np. podatkowych) dla finansowania długiem zamiast kapitałem akcyjnym. Najciekawsza jest jednak trzecia część recepty barona Ecchinswell, odnosząca się do strukturalnych sił ograniczających inwestycje firm oraz potencjalnego niedoboru podaży kredytu w zdrowym sektorze bankowym. Tej jednak zdradzić nie mogę, bo obawiam się, że – choć dotyczy raczej pogrążonych w stagnacji gospodarek Zachodu – mogłaby zainspirować polskie władze.