W finałach drużyna z Kalifornii (określenie Golden State dotyczy właśnie Kalifornii), a dokładniej z Oakland, prowadziła już 3:1 w rywalizacji do czterech zwycięstw i sprawa wydawała się przesądzona, tymczasem jest już 3:3. Nie zdarzyło się jeszcze w historii NBA, by drużyna przegrywająca 1:3 zdołała przesądzić losy rywalizacji na swoją korzyść, ale ten pierwszy raz musi się kiedyś zdarzyć. Ostatni mecz w niedzielę w Oakland.
Tegoroczne finały to powtórka z ubiegłego roku, wtedy to Warriors okazali się lepsi. To również starcie dwóch wielkich gwiazd. Z jednej strony Stephen Curry, o którym się mówi, że zrewolucjonizował koszykówkę. Rewolucja polega na tym, że Curry, choć nie ma imponujących warunków fizycznych, jest królem strzelców ligi, rzuca z najbardziej nieprawdopodobnych pozycji i odległości. W dodatku wszystko przychodzi mu niesamowicie łatwo, jakby od niechcenia. W tym roku został jednogłośnym MVP sezonu zasadniczego. Dla LeBrona musiał to być policzek. „Król James", ten przydomek mówi wszystko, nie mógł być zadowolony. Co ciekawe obaj wybitni sportowcy urodzili się w tym samym szpitalu w Akron, w stanie Ohio. Dla LeBrona to rodzinne strony, inaczej było w przypadku Stephena: jego ojciec, zawodnik NBA, akurat grał dla Cavaliers. Dziś skauci NBA powinni się czaić na porodówce Akron City Hospital, by łowić kolejne koszykarskie talenty.
Dożywotni kontrakt z Nike
LeBron był namaszczony na nowego (po Jordanie) króla koszykówki, jeszcze zanim pojawił się w NBA. Oczekiwano go jak zbawiciela, spełniał wszelkie wymagania, by zostać nowym numerem jeden: oto muskularny atleta, który potrafi zdominować każdego rywala. Stał się najbardziej pożądanym towarem sportowym i pozasportowym: koncerny reklamowe płaciły mu każde pieniądze. Ostatnio firma Nike podpisała z nim dożywotni kontrakt, podobno wart ponad miliard dolarów. Dziś LeBron jest marką samą w sobie. Zupełnie inaczej było z Currym. Wybrany dopiero z siódmym numerem w drafcie (uznano zatem, że sześciu zawodników rokuje lepiej) nie zapowiadał się na gwiazdę. Mały, niepozorny, w dodatku trapiony przez kontuzje. Koncern Nike, z którym początkowo był związany, kompletnie go zlekceważył. To zresztą historia – dokładnie opisana przez ESPN – aż nieprawdopodobna: na spotkaniu w sprawie przedłużenia kontraktu przekręcono jego imię, a potem, w czasie przygotowanej przez firmę prezentacji, pomylono go z innym koszykarzem! Nic dziwnego, że Curry wolał związać się z firmą Under Armour.
W sezonie zasadniczym Warriors byli niesamowici, mówiono, że grają w innej lidze niż reszta zespołów, ponieśli zaledwie dziewięć porażek w sezonie, czyli o jedną mniej niż wielcy Chicago Bulls z Michaelem Jordanem. Pobili w ten sposób rekord, który wydawał się nie do pobicia (w sezonie zasadniczym każda drużyna rozgrywa 82 mecze). Cavaliers z kolei prezentowali się solidnie, ale nie nadzwyczajnie, trener David Blatt przypłacił to posadą. W play-off role się odwróciły: Cavaliers grali efektownie i skutecznie, w drodze do finału Wschodu nie ponieśli ani jednej porażki, natomiast Warriors okazali się tylko ludźmi i zaczęli przegrywać, a nawet byli o krok od wyrzucenia z gry. W finale Zachodu przegrywali już 1:3, ale wyratowali się z opresji. „Nigdy nie lekceważ serca mistrza" – jak mawiał znakomity trener Rudy Tomjanovich.
Drużyna Warriors rozgrywa swoje mecze w Oakland, ale od dłuższego czasu planowana jest przeprowadzka klubu do San Francisco. Właściwie to będzie powrót, drużyna grała tam już w latach 1962–1971, a powstała w Filadelfii. Zmiany siedziby organizacji sportowych nie są w Ameryce niczym nadzwyczajnym, drużyny grają tam, gdzie im się to bardziej opłaca. San Francisco jest z tego punktu widzenia bardziej atrakcyjne niż Oakland, ale przeprowadzka ciągle się opóźnia. Najpierw mówiono o 2017 roku, teraz o 2019. W San Francisco powstaje nowoczesna hala, w dodatku przepięknie usytuowana. W klubie już liczą przyszłe zyski.