Roman Przasnyski, główny analityk Gerda Broker
Choć inwestorzy niemal powszechnie przyjmują, że wygrana Hillary Clinton będzie wydarzeniem korzystnym dla sytuacji na rynkach finansowych, a po zwycięstwie Donalda Trumpa czeka nas katastrofa, wielu znawców polityki i ekspertów od gospodarki twierdzi, że sprawa nie jest taka prosta i w rzeczywistości mamy do czynienia z wyborem między mniejszym a większym złem.
Między Clinton a Trumpem
Nie wdając się we wszechstronne analizy konsekwencji politycznych i makroekonomicznych, na które przyjdzie czas, gdy będzie już jasne, kto będzie rządził Ameryką, wypada skoncentrować się na obserwacji wydarzeń rynkowych. Wynika z niej, że rzeczywiście scenariuszem optymalnym, przynajmniej w krótkim horyzoncie, byłby wybór Hillary Clinton. Dopóki sondaże wskazywały na jej przewagę, na rynkach panował względny spokój. Gdy siły kandydatów zaczęły się wyrównywać, a część badań sygnalizowała nawet przechylanie się szali na korzyść Donalda Trumpa, pojawił się niepokój. W grę wchodzą zarówno obawy przed konsekwencjami realizacji kontrowersyjnych pomysłów kandydata republikanów, jak i „zwykła" niepewność, która jest stanem wyjątkowo nielubianym przez inwestorów.
Mimo wszystko na razie trudno mówić o wielkim szoku na rynkach finansowych, licząc od pierwszego dnia listopada, gdy po informacji o wznowieniu przez FBI śledztwa w sprawie korespondencji prowadzonej za pośrednictwem prywatnych serwerów Hillary Clinton, miał miejsce zasadniczy zwrot w sondażach. Na przestrzeni trzech sesji (do czwartku) indeksy giełdy we Frankfurcie i Paryżu poszły w dół po około 3 proc., zbliżając się jednocześnie do poziomów, których przełamanie byłoby sygnałem poważniejszych kłopotów. MSCI Emerging Markets stracił w tym czasie nieco ponad 2 proc., kontynuując rozpoczętą pod koniec października spadkową korektę, ale bez oznak zwiększonej nerwowości. S&P500 zniżkował o 1,7 proc., a Dow Jones o 1,1 proc., a więc stosunkowo niewiele. Jednak oba indeksy znalazły się poniżej ważnych poziomów wsparcia, a S&P500 zaliczył serię ośmiu kolejnych spadkowych sesji, kojarzącą się z okresami najpoważniejszych kryzysowych sytuacji. Fakt, że nie mamy do czynienia z panicznymi reakcjami, nie powinien jednak usypiać czujności. Podobnie jak to było w przypadku referendum w Wielkiej Brytanii, możemy bowiem być świadkami wstrząsu, gdyby zwycięzcą okazał się Donald Trump. W sytuacji wygranej Hillary Clinton, ewentualna euforia prawdopodobnie nie byłaby ani zbyt imponująca, ani długotrwała. Tym bardziej że należy się liczyć z perturbacjami powyborczymi, na przykład kwestionowaniem niekorzystnego dla Donalda Trumpa wyniku, czy komplikacjami wynikającymi z ewentualnych zarzutów FBI wobec Hillary Clinton, postawionych już po głosowaniu. Nerwowość może więc utrzymywać się jeszcze przez kilka tygodni po ogłoszeniu wyniku wyborów. Trzeba przy tym pamiętać o specyfice amerykańskiego systemu wyborczego. 8 listopada wyłonieni zostaną elektorzy, którzy formalnie wybiorą prezydenta w grudniu. 9 listopada będziemy więc wiedzieli z mniejszym lub większym przybliżeniem, kto nim zostanie, ale na postawienie „kropki nad i" trzeba będzie poczekać. Nie mniej istotny niż werdykt w sprawie prezydenta, będzie też układ się w amerykańskim Senacie i Izbie Reprezentantów, składających się na Kongres, od którego zależy zgoda na ważniejsze decyzje podejmowane przez prezydenta.
Surowce znów w niełasce
Na giełdach towarowych w ostatnich dniach niemal niepodzielnie panowały niedźwiedzie i to mimo osłabienia dolara. Wyjątek stanowiły metale szlachetne, które uznawane są za bezpieczne schronienie, oraz miedź. Notowania złota już w minioną środę atakowały z impetem poziom 1300 dolarów za uncję, choć utrzymać się nad nim udało dopiero dzień później. Złoto powszechnie uważane jest za najbardziej skuteczne remedium na wypadek wygranej Donalda Trumpa, ale nie brakuje też analityków, którzy wróżą wzrost jego ceny także w sytuacji zwycięstwa Hillary Clinton. Taka jednomyślność powinna skłaniać do ostrożności w podejmowaniu decyzji o zakupie sztabek, jednak na korzyść kruszcu przemawiają nie tylko argumenty związane z niepewnością i obawami o wynik i konsekwencje wyborów w Stanach Zjednoczonych. Głównym z nich jest coraz bardziej widoczna perspektywa powrotu inflacji. Co prawda poza Wielką Brytanią i USA skala wzrostu wskaźników cen jest na razie wciąż symboliczna, ale inflacji nigdy bagatelizować nie należy, bo potrafi robić niespodzianki. Prawdopodobnie to właśnie ten czynnik stoi za zwyżką notowań złota, która się zaczęła, zanim „widmo Trumpa" stało się bardziej realne. Jednocześnie złoto „wie", że mizerna kondycja światowej gospodarki nie pozwoli bankom centralnym na bardziej zdecydowane zaostrzenie polityki pieniężnej, mające powstrzymać inflację. Zresztą do osiągnięcia założonych przez nie celów inflacyjnych jeszcze daleko, więc tym bardziej nie mają powodów, by spieszyć się z podwyżkami stóp. Na razie usilnie starają się podbić dynamikę wzrostu cen.