Na rynkach zaroiło się wręcz od Świętych Mikołajów, z których każdy rozdaje prezenty. Płacz i zgrzytanie zębów słychać tylko gdzieniegdzie. Na analizy przyjdzie czas w przyszłym roku. Na razie trzeba się cieszyć, póki jest z czego.
Święty Donald i rekordy wszech czasów
Święty Mikołaj Donald Trump przyjechał najwcześniej i choć jeszcze nie dostał licencji, prezenty rozdaje na prawo i lewo, ale niektórym nie szczędzi też kuksańców. Chodzą słuchy, że źli ludzie chcą jak najprędzej odesłać go do domu, bynajmniej nie Białego. Najpierw zabrali się do ponownego przeliczania głosów, teraz podobno buntują elektorów, by skorzystali ze swego uprawnienia do trzeźwego i wszechstronnego spojrzenia na przydatność elekta do sprawowania władzy nad największym mocarstwem świata. Inwestorzy machnęli na te wysiłki ręką i korzystają, póki zamieszanie nie jest jeszcze zbyt wielkie. Na Wall Street trudno znaleźć indeks, który nie znajdowałby się na poziomie najwyższym w historii. Z tych głównych najgorzej wygląda Dow Jones Utilities, ale przecież jakaś czarna owca musi się znaleźć. Nie taka zresztą znowu czarna, bo rekord ustanowił już w lipcu i od tego czasu idzie w dół, tracąc 11 proc., jednak licząc od początku, wciąż jest 10 proc. na plusie. Na wszelki wypadek, żeby nie zepsuć przedświątecznego nastroju, nie będziemy sprawdzać, czy w przeszłości przypadkiem takie jego zachowanie nie zwiastowało czegoś złego dla całego rynku. Jako jeden z niewielu nie skorzystał on ze zwycięstwa Donalda Trumpa, zniżkując od 8 listopada ponad 4 proc. Pewnie spółki wchodzące w jego skład „domyślają" się, że dla Donalda Trumpa ciepła woda w kranie i prąd we wszystkich gniazdkach to zdecydowanie za mało, by osiągnąć sukces.
Sukces za to już świętują Goldman Sachs i jego niezatapialny prezes Lloyd Blankfein, znany między innymi z tego, że broniąc się przed oskarżeniami o przyczynienie się do globalnego kryzysu finansowego, skromnie przyznał, że on i jego ludzie wykonują robotę Boga, ciężko spekulując i przy okazji zarabiając trochę pieniędzy. Akcje banku w ciągu miesiąca, jaki upłynął już od ogłoszenia wyniku wyborów, zyskały prawie 33 proc. i miano niekwestionowanego lidera Dow Jones Industry Average, który bez zwyżki tego „przemysłowego" giganta pewnie nie zdołałby wzrosnąć w tym czasie aż o 10 proc. Drugie miejsce w przemysłowej średniej, ze zwyżką sięgającą ponad 20 proc., zajmuje zresztą kolejny bank, JP Morgan Chase. Dopiero na trzeciej pozycji uplasował się Caterpillar, przedstawiciel klasycznej linii tego indeksu. Nie byłoby jednak usprawiedliwione podejrzenie, że ten producent maszyn budowlanych liczy na dodatkowe przychody w związku z planami wznoszenia meksykańskiego muru, bowiem i przed wyborem Trumpa radził sobie bardzo dobrze, zwyżkując od początku roku ponad 47 proc., z tego tylko 14 proc. po 8 listopada. W składzie S&P500 liderami powyborczej hossy są przedstawiciele branży naftowej, cieszący się rzecz jasna nie tylko z zapowiedzi zniesienia krępujących ograniczeń administracyjnych i obniżenia podatków, ale także ze wzrostu cen surowca. S&P500 zyskał jednak od początku listopada niecałe 8 proc., a więc mniej niż Dow Jones. Trudno się temu dziwić, bo w tak licznym gronie znalazło się wiele firm, które z wyboru Donalda Trumpa nie mają powodów się cieszyć. Chodzi głównie o koncerny farmaceutyczne i związane z ochroną zdrowia. Ale one i w przypadku wygranej Hillary Clinton nie miałyby lekko. Największy prezent otrzymały amerykańskie średnie spółki. Prawdopodobnie to radość z niższych podatków wywindowała w górę aż o 20 proc. indeks Russell 2000, który przed wyborami przeżywał spore kłopoty.
Święty Mario i koledzy
Mario Draghi, znany ze swej szczodrości i determinacji w walce o wyższy wzrost gospodarczy i inflację (oraz słabe euro), ostatnio wykazywał mniejszy entuzjazm i jakby trochę zgorzkniał. Niektórzy zaczęli go nawet podejrzewać o skłonności do tapperingu. Ale przed świętami zdobył się jednak na mobilizację i swych sympatyków raczej nie zawiódł. Ogłosił w czwartek przedłużenie programu skupu obligacji aż o dziewięć miesięcy, choć spodziewano się krótszej prolongaty, i rozszerzył wachlarz papierów mogących podlegać skupowi. Ale jednocześnie obciął miesięczną pulę przeznaczoną na skup od kwietnia przyszłego roku z 80 do 60 mld euro. Niby łączna kwota wychodzi większa niż przy oczekiwanych sześciu miesiącach po 80 mld, ale początkowo nie zrobiło to dobrego wrażenia i euro przez moment drożało do prawie 1,09 dolara. Szef EBC trochę też kręcił, że w razie czego zawsze skup będzie można zwiększyć albo zmniejszyć. Ostatecznie, choć po namyśle, prezent został przyjęty z zadowoleniem. Kurs euro na koniec czwartkowej sesji spadł do 1,06 dolara, a DAX zakończył dzień zwyżką o 1,75 proc., z fasonem wychodząc ponad 11 tys. punktów, czyli na poziom najwyższy od 2 grudnia 2015 r. Generalnie można to uznać za dobrą wróżbę, ale lepiej nie przypominać sobie tego, co działo się w końcówce ubiegłego roku.
Matteo Renzi w roli Świętego Mikołaja wytrwał honorowo do 7 grudnia, dając na gwiazdkę budżet, po czym złożył dymisję. Jak długo ten prezent się utrzyma, nie wiadomo, podobnie jak nie wiadomo, czy będzie nowy rząd na Nowy Rok, czy nowy parlament tuż po nim i kto w nim będzie mieć większość. Włosi to jednak naród radosny oraz pełny optymizmu i kłopotami nie przejmuje się zbyt długo. Nawet jeśli są to kłopoty banków, a więc mogą dotyczyć ich pieniędzy. W najbardziej gorącym okresie indeks mediolańskiej giełdy poszedł od 29 listopada w górę o ponad 13 proc., z czego ponad 4 proc. 6 grudnia. Choć jeszcze niedawno kursy akcji włoskich banków spadały w sposób typowy dla bankrutów, ostatnie dni przyniosły zwyżki ich notowań, sięgające 9–10 proc. Papiery Banco Monte dei Paschi di Siena, najstarszego banku świata, który w ostatnim czasie dorobił się większej góry złych długów niż przez poprzednie stulecia i pilnie potrzebuje 5 mld euro, by nie zostać przekształcony w muzeum bankowości, zyskały w ciągu kilku dni 27 proc.