Śmiało można pisać, że tradycję angażowania znacznych sum na wielkie morskie wyścigi budowano bardzo wcześnie. John Cox Stevens, pierwszy komandor New York Yacht Club, miał już na początku 1851 r. pomysł, żeby wydając dużo, zarobić jeszcze więcej.
Kupując (w sześcioosobowym syndykacie) 31-metrowy szkuner „America", planował najpierw wyzwać kogo się da na pojedynki na wodzie. W tym celu umieszczał w amerykańskich gazetach ogłoszenia, że „Ameryka" będzie się ścigać o 10 tys. ówczesnych dolarów (dziś to około 1,5 mln USD). Odzewu w kraju nie było, więc popłynął latem przez Atlantyk, by dołączyć do grupy 14 brytyjskich jachtów, które stanęły do wyścigu wokół wyspy Wight.
Jak wiadomo – „America" wygrała wtedy na oczach samej królowej Wiktorii. Srebrny dzbanek wart około 100 funtów szterlingów i nazwany wówczas stosownie Pucharem Ameryki nie był jednak tak miłą nagrodą, jak to, że komandor John Cox Stevens i jego syndykat sprzedali zwycięską jednostkę za 25 tys. tamtych dolarów, o 5 tys. więcej, niż zapłacili.
Kosztowna miłość
Tak zaczęła się historia wyścigów i wydatków, w której były też liczne przykłady, że kosztowna miłość do wielkiego żeglarstwa może nie odwzajemniać uczuć i nakładów.
Sir Thomas Lipton, ten, który w wieku 14 lat opuścił rodzinne Glasgow i sklepik rodziców z ośmioma dolarami w kieszeni, by wrócić z USA z milionami – daje przykład. W 1899 r., gdy miał już 10 proc. światowego rynku handlu herbatą, pierwszy raz zgłosił się do regat. Potem próbował zdobyć stary wiktoriański dzbanek jeszcze cztery razy. Z 16 wyścigów, w których brał udział, wygrał tylko dwa.