Od marca robimy najmniej transakcji od wielu lat. Wychodzimy z założenia, że wówczas zaczął się nowy impuls hossy, a najlepszym sposobem na zarabianie w takiej sytuacji jest trzymanie tanio kupionych aktywów. W ramach naszych funduszy staramy się zarządzać alokacją w oparciu o długoterminowe cykle, minimum sześciomiesięczne, ale interesuje nas generalnie dłuższy horyzont. Jeżeli uznajemy, że w dłuższym terminie relacja zysku do ryzyka na ryzykownych aktywach jest korzystna, mamy zwiększone zaangażowanie, a gdy nie – jest ograniczone.
Jesienią ubiegłego roku uznaliśmy, że ta relacja staje się korzystna, i zwiększyliśmy zaangażowanie. Były ku temu cztery podstawowe powody. Rzecz najważniejsza: niskie wyceny spółek, zwłaszcza w Polsce, wynikające ze spadków na szerokim rynku na GPW od wiosny 2017 r., wzmocnionych aferą Getbacku. Z kolei bessa na większości giełd na świecie trwała od stycznia 2018 r. I to jest drugi argument. Jeżeli spojrzymy na historię rynków finansowych, to nieprzerwany trend spadkowy bardzo rzadko trwa dłużej niż dwa–trzy lata, nawet jeżeli dany rynek jest w strukturalnej, kilkudziesięcioletniej bessie. Trzecim powodem był długoterminowy sygnał sprzedaży wygenerowany na wykresie dolara. Ostatni czynnik to długoterminowe sygnały kupna na giełdach spoza Stanów Zjednoczonych, np. w Indiach, Japonii czy Korei. Te sygnały, które śledzimy, oparte są na tzw. breadth thrusts, czyli wtedy, gdy jednocześnie rośnie dużo spółek z różnych sektorów. Jak wiemy, wiosną nastąpił covidowy krach, w który weszliśmy z dużą alokacją w akcjach. W trakcie spadków utrzymaliśmy pozycje i dokupiliśmy aktywa m.in. zagranicznych spółek surowcowych. Ponieważ konsekwentnie założyliśmy, że marcowa panika to końcowy etap bessy zapoczątkowanej na początku 2018 r., a nie jej początek, odrobiliśmy straty, które okazały się tylko chwilowe.
Mówi pan nie tylko o polskiej giełdzie, ale także rynkach wschodzących?
Bessę od początku 2018 do marca 2020 r. widać na większości wykresów indeksów na świecie – i na rynkach wschodzących, i na takich rynkach jak japoński czy niemiecki. Nawet w USA na indeksach innych niż zdominowane przez największe spółki. Najbardziej oczywistym przykładem jest tu Russell 2000.
Jak to pogodzić z wynikami S&P 500 i Nasdaqa za ostatnie dwa lata, które wynoszą odpowiednio 46 i 97 proc.?
To jest naturalne, że są przesunięcia czasowe między poszczególnymi indeksami lub niektóre zachowują się inaczej, tym razem dotyczyło to Nasdaqa. Zresztą bardzo łatwo znaleźć analogię na polskim rynku. To, że w latach 2017–2019 w Polsce na giełdzie była bessa, chyba u nikogo nie powinno budzić wątpliwości. Nie przeczy to jednak temu, że na spółkach gamingowych w naszym kraju jednocześnie była hossa. Analogicznie było na świecie – większość rynków i sektorów od stycznia 2018 r. była w bessie, co nie przeszkadza temu, że Nasdaq miał odmienną trajektorię.