Na Wall Street wskaźnik implikowanej zmienności, zwany też „indeksem strachu”, przebywa w okolicy kilkunastomiesięcznego minimum. Towarzyszy temu wąska konsolidacja S&P 500 poniżej niepokonanego wciąż lokalnego szczytu z początku lutego (okolice 4200 pkt). Nawet wahania Nasdaq 100, będącego liderem tegorocznej zwyżki, można ująć w stopniowo zawężający się klin.

Na to wszystko nakłada się konsolidacja notowań indeksu dolarowego, który tradycyjnie spełnia funkcję globalnego barometru apetytu na ryzyko (na zasadzie: słabszy dolar = lepsze nastroje, mocniejszy dolar = gorsze nastroje). I wydaje się, że to właśnie to, w jakim kierunku podąży w końcu dolar, będzie kluczowe również dla rynków akcji. Gdyby indeks przełamał wsparcie w okolicach 101 pkt, które od dołu ogranicza jego wahania już od początku lutego, byłby to sygnał, że apetyt na ryzyko znów zaczyna rosnąć. Na razie jednak Dollar Index ostatnio raczej próbował bronić się przed takim scenariuszem, przebijając nawet linię trendu spadkowego wyprowadzoną z jesiennego szczytu.

Dotychczasowa przecena dolara od jesieni związana była z nadrabianiem zaległości w podwyżkach stóp procentowych przez EBC. Wydaje się jednak, że bank niebawem zakończy cykl podwyżek. Aby dolar przeżył kolejną falę deprecjacji, potrzebne byłoby np. luzowanie polityki przez Fed w dalszej części roku przy ciągle jastrzębim nastawieniu EBC.