W tym tygodniu nastroje na rynkach finansowych wyraźnie się poprawiły. Wydaje się, że instytucjom nadzoru finansowego i bankom centralnym udało się stłumić panikę, którą wywołały upadłości banków w USA i kłopoty Credit Suisse, w weekend przejętego przez UBS. Inwestorzy dali się przekonać, że trudności tych kredytodawców nie miały charakteru systemowego i nie były związane np. ze zbyt agresywnym zacieśnianiem polityki pieniężnej. Zgadza się pan z oceną, że to były jednostkowe przypadki?
Przede wszystkim wydaje się, że źródło problemów Credit Suisse było zupełnie inne niż w przypadku regionalnych banków w USA. Banki za Atlantykiem miały podobne problemy, wynikające ze strat na obligacjach, które kupiły przy niższych stopach procentowych. To oznacza, że tam może istnieć pewien problem systemowy. Średniej wielkości banki zaczynają mieć straty, co przekłada się na spadek zaufania do nich.
Z czego wynikały kłopoty Credit Suisse?
To jest jeden z 30 największych banków na świecie, zaliczany do instytucji systemowo istotnych. Takie banki podlegają dodatkowym regulacjom, mają przygotowane programy uporządkowanej likwidacji. Credit Suisse przez ostatnie dwa lata ponosił spore straty, które prowadziły do odpływu depozytów. W ub.r. ten odpływ sięgnął 120 mld franków, co świadczyło o zaniku zaufania do tej instytucji. Te straty były wynikiem działalności inwestycyjnej CS. Wydaje się, że w Europie żadnemu dużemu bankowi nie udało się połączyć bankowości inwestycyjnej z tradycyjną. Przed długi czas słyszeliśmy o problemach Deutsche Banku związanych właśnie z bankowością inwestycyjną, a teraz potknął się na tym Credit Suisse.